Teoria pasji
Dawno temu dostałem od rodziców komputer. Poczciwe Atari było moim marzeniem i pamiętam, że gdy już wypakowałem je z pudła i podłączyłem do telewizora (młodszym czytelnikom przypominam, że pierwsze komputery tak się właśnie uruchamiało), otworzył się przede mną cudowny świat informatyki. Już wtedy wiedziałem, że właśnie to chciałbym robić w życiu i miałem nadzieję, że uda mi się połączyć pasję z zawodem. Dlaczego komputer tak mnie zafascynował? Otóż dlatego, że nie był pasją oderwaną od rzeczywistości, swoistą science fiction przeniesioną na grunt codzienności, ale wspierał wszystkie inne moje zainteresowania. Muzyka? Proszę bardzo. Elektronika? Jak najbardziej. Elektrotechnika? Oczywiście. Nie ma takiej gałęzi wiedzy czy zainteresowań, w których komputer nie byłby pomocny.
No dobrze, ale jaki ma to związek z rowerem? Otóż ma. Rowerowa pasja także łączy ze sobą różne moje zainteresowania. Nie ograniczam się przecież do beznamiętnego pedałowania. Po pierwsze, to właśnie dzięki rowerowym eskapadom mogę zaspokoić chęć poznawania nowych miejsc, do których z pewnością nie dotarłbym w żaden inny sposób. I wcale nie mówię tutaj o rejonach położonych na drugim końcu świata, ale o miejscach, które znajdują się choćby w sąsiedniej dzielnicy. Po drugie, moja inżynierska dusza nie pozwoliła zbyt długo cieszyć się rowerem kupionym w sklepie. Szybko doszedłem do wniosku, że aby mieć zrobione dobrze, trzeba zrobić to samemu. Nie tylko więc serwisuję rowery, ale także składam je, co jest rewelacyjną odskocznią od pracy, w której raczej nie mam szans na pobrudzenie sobie rąk. Po trzecie, nieraz odczuwałem chęć podzielenia się z innymi swoimi doświadczeniami, myślami, przeżyciami. Niejeden raz próbowałem zacząć tworzyć blog, ale nie miałem dobrego pomysłu. Rower dał mi szansę, aby i ten pomysł zrealizować. No i wreszcie po czwarte, pasję rowerową połączyłem ze wspomnianymi na początku komputerem i informatyką. Blog, strona internetowa, dokumentacje techniczne, statystyki, podsumowania, wykresy i własne oprogramowanie, które wspomaga przetwarzanie danych.
Wszystkie moje pasje łączą się więc ze sobą i żadna z nich nie jest samotnie zawieszona w przestrzeni życia. Żadna też nie jest ważniejsza od drugiej. Każda z nich ma swój cel i sens, swój czas i obszar, który wypełnia. Jest pozytywnym dopalaczem lub kojącym balsamem, pełnym nadziei spojrzeniem w przyszłość, nostalgią lub po prostu codziennością.
Z kronikarskiego obowiązku wypadałoby wspomnieć dzisiejszą przejażdżkę. Wybrałem się na nią w piękne, ciepłe i słoneczne popołudnie. Najpierw pojechałem na Salwator, by następnie wspiąć się na Kopiec Kościuszki. Nie jechałem jednak ulicą Św. Bronisławy, lecz ulicą Malczewskiego. Krótszy jest to podjazd, ale z pewnością bardziej „treściwy”. Z Kopca Kościuszki pojechałem w stronę ulicy Starowolskiej. Jakoś nie czułem się zmęczony, więc zaliczyłem podjazd do ZOO. Ciągle było mi mało, więc podskoczyłem jeszcze na pobliski Kopiec Piłsudskiego. Nie wyjechałem na jego szczyt, bo… jest zakaz wjazdu rowerem, a na górze było już sporo osób. Zawróciłem w stronę ZOO i długim, szybkim zjazdem przez Aleję Wędrowników dotarłem do ulicy Księcia Józefa. Potem czekał na mnie kolejny zjazd, tym razem ulicą Orlą do Mirowskiej. Dalej było już standardowo, a więc Stopień Wodny Kościuszko, Wiślana Trasa Rowerowa, Zabłocie, Rybitwy, itd.
Kraków widziany spod Kopca Kościuszki
Okolice ZOO. Klimat jakby nieco jesienny.