Emaus i pech
W Wielkanocny Poniedziałek przy klasztorze Norbertanek na krakowskim Salwatorze odbywa się odpust Emaus. Tradycja ta sięga wieku XVI. Ewoluowała na przestrzeni lat, przybierając formę ludowej zabawy, festynu, odpustu. To także cel świątecznego spaceru, na który chętnie wybierają się krakowianie i który jest wielce wskazany po dniu spędzonym za suto zastawionym stołem. Obfitość jadła i napojów, tudzież naturalna skłonność do nadużywania telewizyjnego pilota i związany z tym bezruch świąteczny sprawiły, że czułem się dzisiaj nieco ociężały. Musiałem więc wybrać się na przejażdżkę, aby choć trochę poprawić bilans energetyczny. Pogoda była oczywiście kiepska, ale przynajmniej nie było ani mrozu, ani śnieżycy.
Zamierzałem pokręcić się trochę po mieście i przy okazji wpaść na moment na Salwator, aby zobaczyć, jak wygląda Emaus w XXI wieku. Wiał zachodni wiatr, więc pierwsza część przejażdżki była nieco męcząca, ale w końcu dotarłem na Salwator, który tradycyjnie wyłączony był w ten dzień z ruchu zmotoryzowanego. Nie wiem, czy to wina ponurego dnia, chłodu, czy też popołudniowej pory, ale niewielu spacerowiczów kręciło się wśród straganów. A na stoiskach królowały oczywiście odpustowe zabawki wszelakie, z których zapewne 99% zawierało magiczny napis „Made in China”. Oprócz tego balony, dziesiątki balonów, setki balonów, we wszystkich odpustowych kolorach świata i oczywiście nadmuchane helem, co z góry wykluczało symulację katastrofy Hindenburga. Samobieżna karuzela przyciągająca radośnie rozkrzyczaną przyszłość narodu i strzelnica, której właściciel tęsknym wzrokiem spoglądał na przechodniów – pacyfistów, którym wpojono „nam strzelać nie kazano”, dopełniały scenerię odpustu.
Z Salwatora ruszyłem na Błonia, a potem w kierunku Starego Miasta. Ulicą Kopernika dotarłem do Alei Powstania Warszawskiego, a potem podążyłem przez Most Kotlarski z zamiarem przejechania przez Rybitwy i dalej do domu. Tuż za mostem jednak zdarzyło się to, co tłumaczy drugą część tytułu. Podejrzana miękkość tylnego zawieszenia, które przecież nie jest amortyzowane, nakazała mi zatrzymać się i zsiąść z roweru. Guma, kapeć, flak. Jak zwał, tak zwał, ale druga taka „przygoda” w przeciągu tygodnia, to trochę za dużo. Szukając spokojnego miejsca na naprawę, podprowadziłem rower jakieś sto metrów pod pierwszy biurowiec. Uważnie obserwowany przez ochroniarza, ściągnąłem koło, oponę, dętkę, itd. Muszę przyznać, że jeszcze dwa takie przypadki i będę szybszy od mechaników Formuły 1.
Dalsza część przejażdżki odbyła się już bez niespodzianek. Jadąc zastanawiałem się, czy wybór opon Kenda SBE był dobry i doszedłem do jedynego sensownego wniosku, że nie. Gdybym jeszcze trafił na jakiegoś gwoździa, szkło, albo zaliczył „snejka”, ale nic z tych rzeczy. Wygląda na to, że opona została uszkodzona po najechaniu na jakiś kamyczek. Strach pomyśleć, co byłoby, gdybym wybrał się w teren. Może zabrakłoby mi łatek? Muszę wymienić te opony.
Migawka z Emaus