Mgła
Gdy w sobotni poranek otworzyłem oczy i mętnym jeszcze nieco wzrokiem spojrzałem za okno, ujrzałem prawie nieprzejrzystą przestrzeń bieli. Rozłożysty dąb, który na co dzień zagląda mi do mieszkania, był prawie niewidoczny. Gdy mój wzrok już zupełnie się obudził, rzuciłem jeszcze okiem na termometr i uświadomiwszy sobie, że po drugiej stronie szklanej tafli jest zero stopni, powiedziałem sam do siebie – jadę!
Pomysł wcieliłem w czyn dosyć szybko. Chwilę tylko zastanawiałem się, którym rowerem będę się przebijał przez mgłę, ale stwierdziwszy, że ulice są tylko wilgotne, a nie mokre, mogę sobie podarować błotniki i wybrałem moją podstawową „zabawkę”.
Na początek zafundowałem sobie lekką rozgrzewkę, czyli spokojną i płaską trasę w kierunku Rybitw. Potem, równie płaskim szlakiem dotarłem do Zabłocia i właśnie tam wpadłem na pomysł, aby pożegnać monotonię płaskości i troszeczkę mocniej przewentylować płuca, tudzież zmusić serce, aby nieco szybszy rytm wybijać raczyło. Przejechałem więc przez Kładkę Bernatka na drugą stronę Wisły i dojechałem na Salwator, by ulicą św. Bronisławy dotrzeć w okolice Kopca Kościuszki. Po tygodniowej przerwie poczułem trochę w nogach ów niezbyt wymagający podjazd, ale zamiast dać sobie spokój, pojechałem dalej przez Las Wolski w kierunku ulicy Starowolskiej. Po drodze miałem okazję poruszać się po złotym dywanie liści, który tak mnie zafascynował, iż zatrzymałem się na chwilę, aby na karcie pamięci ocalić od zapomnienia ten magiczny obraz. Gdy ostrym zjazdem po kocich łbach dotarłem do ulicy Starowolskiej, zamiast pomyśleć o odpoczynku, skierowałem się w stronę ZOO, aby jeszcze bardziej zmusić do pracy, rozleniwione siedmiodniowym wypoczynkiem mięśnie. Nie mogę powiedzieć, abym w ekspresowym tempie pokonywał podjazd, ale nie było też najgorzej. W dobrej formie dotarłem do Alei Wędrowników, gdzie czekała na mnie nagroda w postaci szybkiego zjazdu. Zjazd istotnie musiał wyglądać na szybki, bo nieliczni spacerowicze chyżo ustępowali mi miejsca, do czego zapewne przyczynił się także dźwięk, dobywający się z moich hamulców, które zawilgocone niemiłosiernie piszczały.
Gdy dotarłem do ulicy Księcia Józefa, postanowiłem, że podjadę jeszcze do toru kajakowego przy Kolnej, a potem grzecznie wzdłuż Wisły wrócę do miasta i do domu. Tak też uczyniłem, mierząc się z przeciwnym wiatrem. No i jeszcze jedno. Żałowałem, że nie zabrałem roweru z błotnikami. Gdy trochę się ociepliło, szron z drzew spłynął na ulice, które gdzieniegdzie wyglądały jak po ulewie. Ja niestety też tak wyglądałem, że o rowerze już nie wspomnę…
Gdzie zniknęły wszystkie kolory?
Fort pod Kopcem
Las Wolski pokryty złotem