Rotawirus
Co prawda „rota” po łacinie oznacza koło, ale tytuł dzisiejszego wpisu nie jest parafrazą bakcyla rowerowego, lecz jest brutalnym opisem rzeczywistości, z którą zderzyłem się minionego dnia Pańskiego. W niedzielę zamierzałem wyskoczyć na późno-wieczorną przejażdżkę, ale wczesnym popołudniem pojawiły się pierwsze objawy niemocy i gorączka. Sam nie wiem, po co pojechałem do pracy w poniedziałek, bo równie szybko, jak się w niej pojawiłem, wracałem do domu, modląc się po drodze, aby nie było korków. We wtorek było już lepiej, ale nie miałem siły, aby wybrać się na przejażdżkę rowerową. Dzisiaj jednak czułem się już na tyle silny, że nie zamierzałem spędzić kolejnego bezczynnego popołudnia.
Wyruszyłem w drogę po siedemnastej, a więc po kolejnej rocznicy godziny „W”, o czym raczyły przypomnieć syreny. Swoją drogą, gdyby w naszym kraju syreny miały przypominać o każdym narodowym zrywie tudzież tragedii, to winny buczeć prawie na okrągło. A ponieważ Polacy są specjalistami od przeżywania wyłącznie smutnych rocznic, to gdyby znalazły się jakieś „wolne” dni, można byłoby je oferować obcokrajowcom pod hasłem „przeżyj swój dramat u nas”. Ot stworzylibyśmy nowy rodzaj turystyki – turystykę dramatyczną. No, ale dość o tym, bo zaraz ktoś mnie posądzi, że uprawiam politykę, albo co gorsza zacznie grzebać w drzewie genealogicznym i okaże się, że mąż kuzynki stryjecznej ciotki zięcia wuja mojego szwagra jest wiceministrem magii i czarodziejstwa i w związku z tym, będę musiał zrezygnować z pracy, co by nie było podejrzeń o nepotyzm…
Wracam zatem do rotawirusa, który choć działał krótko, to dość skutecznie osłabił mój organizm, bo pomimo tego, że trasa była raczej płaska i mało wymagająca, wyraźnie odczuwałem zmęczenie i brak „poweru”. Toczyłem się więc raczej spokojnie, ciesząc się pogodnym popołudniem, spoglądając od czasu do czasu na słońce, które o tej porze zaczynało się chylić ku zachodowi – dzień jest już krótszy o pół godziny w porównaniu z końcem czerwca. Blask zachodzącego słońca, oczy pełne tęsknoty, ale i radość, że tak niewiele czasu pozostało, aby wszystko co najcenniejsze, było tutaj w Krakowie… razem ze mną…
I z tą radością wróciłem do domu.
Na drugim brzegu