Wietrzny rekonesans
Prognoza na dzisiejszy dzień nie pozostawiała złudzeń. Miało być zimno i mokro. Zimno owszem było, ale nie zauważyłem, aby spadła choć jedna kropla deszczu. A miałaby z czego spaść, bo od samego rana nad Krakowem wisiały ciemne chmury. Po południu zaczęło mocno wiać, co mogłem stwierdzić patrząc na okazały dąb, który rozpościera swe konary dokładnie naprzeciwko okna. Gałęzie falowały majestatycznie, a we mnie narastała ochota, aby po całym dniu zdalnej pracy w domu, wyskoczyć choć na chwilę na rower.
Wyszedłem z domu dopiero przed dziewiętnastą. Na dworze rządził wiatr, który przesuwał po niebie szare i czarne chmury. Zasłona była tak szczelna, że od razu musiałem włączyć światła, bo panował półmrok. Nie było ani jednego kawałka nieba, który byłby choć nieco rozjaśniony słońcem. Majowy listopad – pomyślałem i uruchomiwszy elektroniczne zabawki ruszyłem w drogę.
Najpierw pojechałem w okolice Swoszowic, a następnie dotarłem do Klinów. Potem pokręciłem się trochę w okolicach Ruczaju i dojechałem do Zakrzówka. Niestety po serii tragicznych wypadków dojście na brzeg urwiska jest zamknięte, więc nie dane było mi nieskrępowane nacieszenie oka tym unikalnym widokiem. Potem pojechałem w stronę Wisły i pokaźną część trasy przejechałem wzdłuż niej, aż do Dąbia. Tam przejechałem na drugi brzeg i skierowałem się w stronę Rybitw, a następnie do domu.
Nadeszła noc. Siedzę wygodnie i piszę te słowa, sącząc powoli złocisty napój. Ukochane dzwony proboszcza rżąckiej parafii już dawno wybiły dwudziestą pierwszą. Wokoło panuje cisza. Gdy skończę pisać, zadzwonię do mojej Moniki i udam się w inną podróż, podróż do świata marzeń, których spełnienie przybliża się każdego dnia…