Odkrycie
Z racji miejsca zamieszkania w miarę dobrze znam krakowskie i podkrakowskie szlaki rowerowe i prawdę mówiąc, wydawało mi się, że nie odkryję już niczego ciekawego. Dzisiaj jednak rzuciłem okiem na mapę i ze zdumieniem stwierdziłem, że ze wszystkich podkrakowskich rejonów, najmniej znam północno zachodnie okolice. Wynika to pewnie z tego, że mieszkam na południowym wschodzie Krakowa, więc od wzmiankowanych okolic dzieli mnie całkiem spory dystans. Tym niemniej postanowiłem coś z tym zrobić i wykorzystując przerwę w pracy, odpaliłem program MapSource i szybko zaprojektowałem trasę, którą miałem szczery zamiar przejechać w dzisiejsze upalne popołudnie.
Wyjechałem około siedemnastej. Trochę czasu zajął mi przejazd przez całe miasto, aż do skrzyżowania ulic Królowej Jadwigi i Piastowskiej, skąd rozpoczynała się zaprojektowana trasa. Najpierw przejechałem więc Królowej Jadwigi, potem bocznymi drogami dotarłem do Balickiej i pojechałem do Szczyglic. Tam skręciłem w stronę Zabierzowa, a po kilkuset metrach skręciłem na zachód i wjechałem do lasu.
Wąski dukt wijący się pośród drzew przywitał mnie skromnym podjazdem, który zdawał się jedynie zachęcać do dalszej eksploracji nieznanego terenu. Soczysta, gęsta zieleń i lekki wiatr skutecznie chroniły mnie przed gorącem, dzięki czemu z coraz większą rozkoszą zagłębiałem się w to nieznane mi dotychczas królestwo leśnej przyrody. A było na co popatrzeć i czego posłuchać. Wśród drzew przemykały sarny, a cały las zdawał się być olbrzymią filharmonią, w której swój koncert dawały przeróżne ptaki. Zafascynowany tym widowiskiem poruszałem się coraz dalej i dalej. Droga nagle zmieniła swój profil i z łagodnego nachylenia przeszła w ponad 12% podjazd. Dodatkowe kilogramy w postaci „brzuszka” zrobiły swoje. Aby jechać dalej, po raz pierwszy od bardzo dawna musiałem użyć „młynka”, czyli najmniejszej tarczy, a przecież w ubiegłym roku pokonywałem podobne podjazdy bez żadnych problemów. Wreszcie wyjechałem na szczyt. Zatrzymałem się na chwilę nie po to, aby odpocząć, ale dlatego, że był to najbardziej na zachód wysunięty punkt trasy. Jakże mógłbym w takim miejscu nie uciec myślami do mojej Moniki…
Wsiadłem na rower i mocno trzymając kierownicę rozpocząłem zjazd. Trochę żałuję, że w moim wieku człowiek posiada już coś takiego, co się nazywa wyobraźnią. Jadąc po raz pierwszy tą trasą, nie ryzykowałem i nie widząc co jest za zakrętem, wolałem profilaktycznie zwalniać przed każdym z nich, zamiast ryzykować przyodzianie się w gustowny gipsowy kubraczek. Przejechałem przez Kleszczów i dojechałem do Aleksandrowic, a potem do Balic. Stamtąd wróciłem do domu, ale trasę tę pokonywałem już tak wiele razy, że nawet nie chce mi się o tym pisać.
Znalazłem więc dzisiaj nowy szlak, na który z pewnością jeszcze wrócę. Ciekawe, jak wiele tras jest jeszcze do odkrycia w pobliżu mojego miasta?
Leśna cisza…
…i spokój