Orła cień
Wracałem spokojnie do domu po dłuższej niż zwykle przejażdżce. W nogach miałem już prawie siedemdziesiąt kilometrów, a do domu pozostało jeszcze kilkanaście. Jechałem brzegiem Wisły i zastanawiałem się, o czym powinienem napisać na blogu. Rozważałem kilka mniej lub bardziej poważnych tematów, ale tak naprawdę do żadnego z nich nie byłem przekonany. Przemknęła mi nawet przez głowę myśl, że w sumie wiało nudą i na całej kilkudziesięciokilometrowej trasie nie zdarzyło się nic ciekawego. Ciągle szukając w myślach tematów, przemknąłem obok ruiny, która kiedyś była hotelem Forum i już po chwili miałem… temat.
Już z daleka zauważyłem, że na Moście Piłsudskiego coś się dzieje. Błyskające niebieskie światła, motorówki krążące po rzece oraz tłum ludzi zgromadzony na obu brzegach Wisły sugerowały, że stało się coś poważnego. W pierwszej chwili pomyślałem, że był jakiś wypadek, że może ktoś wpadł do wody, ale gdy spojrzałem nieco wyżej, wszystko stało się jasne.
Na metalowej konstrukcji mostu, kilkanaście metrów na ziemią stał jakiś człowiek. „Stał” nie do końca jest właściwym określeniem, bo co jakiś czas spacerował, potem siadał, aby po chwili poruszać się na czworakach. „Jak dwa razy dwa jest cztery, tak jest to samobójca” – pomyślałem i zatrzymałem się w okolicach mostu. Ruch został oczywiście zatrzymany. Stały tramwaje i samochody, nie wolno było przechodzić przez most, na którym stały jedynie liczne siły porządkowe w postaci jakichś siedmiu zastępów straży pożarnej, kilku policyjnych radiowozów i karetki pogotowia. Nadmuchana poduszka miała zapewnić miękkie lądowanie, co jednak w przypadku skoku byłoby mało prawdopodobne, bo poduszka nóg nie miała i trwała w jednym miejscu, a człowiek na wysokościach był ze wszech miar mobilny i korzystał z tej możliwości. Policja rzeczna także oddelegowała stosowne środki w celu ewentualnego wyłowienia biedaka, gdyby tylko zechciał sprawdzić prawo powszechnego ciążenia.
Cała rzecz wyglądała bardzo poważnie, czego nie można było powiedzieć o tłumie gapiów, którzy oczywiście nie mogli przegapić takiej okazji. Co chwilę ktoś krzyczał „Skacz! Skacz!” i w ogóle próżno byłoby szukać kogokolwiek przerażonego tą sytuacją. Głośne rozmowy, śmiechy, telefony do znajomych, aparaty fotograficzne, kamery. Atmosfera przypominała piknik, co w połączeniu z blaskiem zachodzącego słońca, wyglądało absolutnie surrealistycznie. Chyba nikt nie wierzył, że bohater tego wieczoru jest zdecydowany zakończyć swoje życie w tak „medialny” sposób. Czas płynął, ciżba się niecierpliwiła, a „skoczek” nic sobie z tego nie robił i dzielnie trwał na podniebnym stanowisku.
W końcu wsiadłem na rower i zastanawiając się nad kruchością ludzkiej psychiki oraz nucąc pod nosem „widziałem orła cień”, wróciłem do domu. Późnym wieczorem dowiedziałem się, że niedoszłego samobójcę sprowadzono bezpiecznie na ziemię, a więc nie muszę odczuwać wyrzutów sumienia, że całe zdarzenie potraktowałem raczej mało poważnie.
Człowiek stał na moście i nawet widok ptaków nie zachęcił go do lotu…
Mimo licznych sił ratunkowych, nie chciał także zejść…
A tłum wołał „Skacz! Skacz!”...
A wszystko to rozgrywało się w promieniach zachodzącego słońca.