Nie przeminęło z wiatrem
Jeśli ktoś jeszcze nie wie jakiej pogody najbardziej nie lubię, to dzisiaj właśnie mógł się dowiedzieć. Mokro, zimno, wietrznie, ani odrobinki błękitnego nieba, wszechobecna szarość. To alegoria depresji, wizualizacja smutku i beznadziejności. Ale jeśli ktoś pomyślałby, że mój nastrój dopasował się do tego, co królowało za oknem, byłby w błędzie. Dobrze jest, gdy jest dobrze, no i bardzo dobrze – jak mawiał Ryś. Ja rozwinąłbym tę myśl i powiedział, że gdy jest źle, to i tak jest dobrze, bo nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej, więc skoro może być gorzej, to wcale nie jest tak źle, jak wygląda, że jest. A więc skoro nie wiało na tyle silnie, aby wyrywać dęby, nie lało tak mocno, aby do oddychania konieczny był akwalung, nic nie stało na przeszkodzie, aby święto Trzech Króli uczcić małą rowerową przejażdżką.
Pod wiatr jechało się dość ciężko. Nieraz z trudem utrzymywałem prędkość ledwie 18 km/h. Po niebie pędziły czarne chmury, z których raz po raz padał mniejszy bądź większy deszcz. Popołudnie nie nastrajało do wyjścia z domu. Spotkałem więc zaledwie jedenastu innych cyklistów, a spacerowiczów też było niewielu. Pierwsza część trasy wiodła na zachód, a więc pod wiatr. Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy wyraźnie czułem to w nogach. Potem pokręciłem się trochę w okolicy Błoń, Parku Jordana oraz Akademii Górniczo Hutniczej, a na koniec czekało mnie kilkanaście kilometrów jazdy na zachód. Tym razem miałem „wiatr w żagle” – jechałem szybko i praktycznie nie męczyłem się.
Kilka kilometrów przed domem zaczęło solidnie padać. Wróciłem cały mokry, ale nie przemoczony, no i oczywiście… zadowolony. Tak, kolejny raz muszę powiedzieć, że ja naprawdę to lubię.
Szaro i mokro
Park Jordana