10000!
W ubiegłym roku, mniej więcej o tej samej porze co teraz, przekroczyłem dystans 5000 kilometrów. Gdy 6 stycznia po raz pierwszy w tym roku wsiadłem na rower z mocnym postanowieniem, że tym razem sezon rowerowy będzie trwał całe dwanaście miesięcy, nieśmiało pomyślałem, że może uda się przejechać 10000 kilometrów. Wtedy było to tylko marzeniem. Dzisiaj jest rzeczywistością.
10000 kilometrów to jeden kwartał treningów profesjonalisty. Ale jestem przecież amatorem i jak już wielokrotnie wspominałem, jeżdżę na rowerze dla przyjemności, aby mieć odskocznię od monotonii, spokojnie zebrać myśli, uciec od problemów, w samotności usłyszeć szept własnej duszy. Cieszę się więc, że – kolokwialnie mówiąc – dałem radę. Liczba 172 rowerowych przejażdżek oznacza, że jeździłem mniej więcej co drugi dzień. To też chyba nieźle jak na amatora, który normalnie pracuje, a oprócz tego wychowuje samotnie córkę. Ona już zrozumiała się, że jej ojciec ma ciężką odmianę „cyklozy”. Znajomi też już przywykli do „rowerowej ewangelizacji”, którą prowadzę na co dzień. Część z nich zapewne traktuje mnie jak nieszkodliwego dziwaka, ale są też tacy, którzy kupili rowery i mam nadzieję, że jest jakaś moja w tym zasługa.