Listopadowy spleen
Skończył się tydzień - przynajmniej ten roboczy. Skończyły się też ciepłe i bezwietrzne dni - było chłodno i wiał mocny wschodni wiatr. Coś innego też się zakończyło, ale to już bardziej osobisty wątek. Nigdy nie lubiłem listopada. Październik to złota polska jesień. Grudzień to święta, zimowe przesilenie i świadomość, że każdy dzień będzie coraz dłuższy. Ale listopad? Wczesny wieczór, chłód, nagie drzewa, deszcz, szarość, smutek…
Nie bacząc na chłód i wiatr wyszedłem z domu. Wiatr pomagał mi jechać na zachód, pchając mnie dalej i dalej, jakby mając nadzieję, że nie zatrzymam się, nie zawrócę, tylko pojadę przed siebie do miejsca, które tak często wspominałem. Ale w końcu zatrzymałem się i odprowadziłem wzrokiem suche liście niesione wiatrem tam, gdzie jeszcze przed chwilą chciałem pojechać. Odwróciłem się i wolno ruszyłem w drogę powrotną. Wiatr smagał mi twarz, ale to nie miało żadnego znaczenia. Było już późno. Ulice powoli pustoszały, ludzie spieszyli do ciepłych mieszkań, zadowoleni z kolejnego długiego weekendu. Ja też powoli zbliżałem się do domu...
Kładka Bernatka w patriotycznych barwach z daleka...
…i z bliska