Zwykły dzień
W przeciwieństwie do kolegów, nie wziąłem urlopu na dzisiejszy dzień. Zakładałem, że spokojnie spędzę czas w pracy, a atmosfera będzie zdecydowanie wypoczynkowa. Nic ciekawego nie powinno się wydarzyć, więc zaraz po porannej kawie zabrałem się za mniej pilne prace, na które nigdy nie miałem czasu. Wskazówki zegara wciąż przesuwały się leniwie, gdy zadzwonił telefon. No i rozpętało się małe piekiełko…
Pech chciał, że akurat dzisiaj jeden z klientów miał jakieś szalone problemy. Zanim okazało się, że to nie nasza wina, zdążył zaalarmować cały Zarząd, który z kolei oczekiwał wyjaśnień ode mnie. Wisiałem więc na telefonie zakłócając urlop pracownikom, wyjaśniając problem klientowi lub tłumacząc przyczyny takiego stanu rzeczy Zarządowi. Tętno miałem zapewne szybsze niż podczas niejednego stromego podjazdu, ale w końcu udało się „ugasić pożar”. Jeszcze raport, jeszcze kilka „dupochronów” i mogłem odetchnąć.
Po powrocie do domu nie zamierzałem już nigdzie wychodzić. Zjadłem obiad i chciałem po prostu odpocząć. Ale nie wytrzymałem. Na stres najlepszy jest spacer, albo przejażdżka. Wybrałem oczywiście rower. Gdy wychodziłem z domu dochodziła już dziewiętnasta, a więc od długiego czasu było już ciemno. Zamierzałem zrobić krótką, góra półtoragodzinną wycieczkę.
Podczas jazdy moje myśli krążyły gdzieś daleko. Szybko przekonałem się, że bynajmniej nie jest to bezpieczne. W ostatniej chwili zauważyłem forda mondeo wyjeżdżającego z bocznej uliczki. Dobrze, że jego kierowca wymuszając pierwszeństwo nie zatrzymał się w ostatniej chwili, bo wówczas nie zdążyłby zjechać z toru mojej jazdy i zapewne rower zatrzymałby się na jego tylnym błotniku, a ja pojechałbym dalej, cokolwiek może to oznaczać. Jak jednak wspomniałem, kierowca nie zatrzymał się, a mnie udało się minąć go dosłownie o kilkanaście centymetrów.
Andrzej Szpakowski powiedziałby w tym momencie, że wróciłem z dalekiej podróży. Owszem wróciłem. Dalsza część przejażdżki nie przyniosła już żadnych nadprogramowych „atrakcji”, więc cały i zdrowy wróciłem do domu.