Spleen o zachodzie
Porywy południowo zachodniego wiatru zrywały pierwsze złote liście. Opadały na ulice i głaskane podmuchami, leciały dalej i dalej. Jadąc po nich, słyszałem charakterystyczny szmer, preludium nadchodzącej jesieni. Dzisiaj przypomniały o niej pierwsze osierocone liście, wczesny zachód słońca, wieczorny chłód. Uruchomiony przez Boga zegar natury, nieustannie przesuwa wskazówki. Przyroda powoli przygotowuje się do snu, po którym odrodzi się dziewicza, niewinna, jeszcze piękniejsza i jeszcze bardziej soczysta. Tak było zawsze, tak będzie i tym razem. To dobrze. Czy ktokolwiek doceniłby wiosenny renesans lub letni skwar, gdyby nie było jesieni i zimy?
Nostalgią nastraja mnie ten czas, kiedy samotnie przemierzam rowerowe szlaki. Zwłaszcza gdy jadę na zachód i mogę być świadkiem słonecznego pożegnania. Patrzę mocno w tę czerwień, namiętnie, pragnąc dojrzeć w niej odbicie oczu, które kocham, zanim słońce ostatecznie nie opuści mnie, pozostawiając ciemność i nadzieję, że przecież jutro też jest dzień.
Dziwny jest ten świat, nie pasuję do niego, sam go nie zmienię, a on chce zmienić mnie. Ale to jedyny świat, który mam. Siadam więc na rower i uciekam od jego materialnej formy. Jadę przed siebie by zobaczyć jego inne oblicze. Zanim wrócę do domu, jestem w innym wymiarze. Wkrótce znów będę walczył by utrzymać głowę ponad powierzchnią codziennego absurdu, by wyprzedzić innych na drodze do… no właśnie, do czego? Lecz na razie jestem wolny niczym ptak i frunę hen wysoko, skąd wszystko wydaje się małe i pozbawione znaczenia.
Dobrze mieć odskocznię od rzeczywistości, dobrze mieć do niej dystans.
Nasze krakowskie Stonehenge na miarę naszych sił i możliwości
Dom zły
Gwiezdne wrota?
Kraków widziany z fortu pod Kopcem Kościuszki
Pełnia na zakończenie podróży