Strzelce Opolskie – Kraków
Nadeszła niedziela, a wraz z nią smutna konieczność opuszczenia gościnnych Strzelec Opolskich. Humor poprawiała mi jedynie myśl, że oto czeka mnie ponad 160 kilometrów samotnej rowerowej eskapady. Pomysł na tę trasę zrodził się w mojej głowie już dawno temu, ale dopiero w ten weekend mogłem się podjąć jego realizacji. Wydawało się, że wszystko mi sprzyja. Byłem odprężony, wypoczęty, pełen energii, a dzień był słoneczny, bezchmurny, ciepły. No właśnie. Miało być ciepło, ale bez przesady, a tymczasem już przed południem termometry wskazywały grubo powyżej 20°. To oznaczało, że później, zwłaszcza w pełnym słońcu będzie jeszcze gorzej. Na dodatek wiał dosyć konkretny południowo wschodni wiatr, co oznaczało, że będę miał dodatkową przeszkodę na trasie. Nie zrażony temperaturą ani wiatrem, zapakowałem dodatkowe płyny do plecaka, którego masa znów przekroczyła sześć kilogramów i tuż po dziesiątej pierwszy raz zakręciłem korbą mojego Gianta.
Przez pierwsze kilkanaście kilometrów do Toszka jechałem identyczną trasą, jak w piątek. Nie spieszyłem się, niewielkie podjazdy pokonywałem na „miękkich” przełożeniach, pamiętając o tym, że czeka mnie długa trasa w słońcu pod wiatr.
Z Toszka pojechałem dalej na zachód. Profil drogi był mocno pagórkowaty. Przejechałem przez kilka mniejszych miejscowości. Było niedzielne przedpołudnie, więc w każdej z nich spotykałem świątecznie ubranych Ślązaków, spieszących na nabożeństwo. Słońce cały czas prażyło, zapasy płynu powoli topniały. Dopiero za miejscowością Księży Las wjechałem do lasu, gdzie mogłem „złapać” trochę cienia. Przejechałem przez Wilkowice i niedługo potem wjechałem do Tarnowskich Gór. Tam zatrzymałem się przy małej kapliczce pod dębem, chwilę odpocząłem i posiliłem się batonikiem. Tak zakończył się pierwszy etap zaplanowanej trasy.
Kapliczka na przedmieściach Tarnowskich Gór
Kolejny odcinek miał zaprowadzić mnie do Dąbrowy Górniczej. Jechałem przez jeden z najbardziej zindustrializowanych obszarów Polski. Po minięciu sadów za Tarnowskimi Górami, wjechałem do Radzionkowa, a potem przejechałem przez Piekary Śląskie. Za nimi, jadąc przez tereny leśne, znów mogłem skorzystać z kojącego cienia. W okolicach Dobieszowic przejechałem nad terenem budowy autostrady A1. Mimo niedzieli, gdzieniegdzie widać było trwające prace. Za Rogoźnikiem rozpoczął się podjazd do Strzyżowic. Nadal oszczędzałem się i korzystałem wyłącznie z „miękkich” przełożeń. Potem czekało mnie kilka kilometrów spokojnej jazdy w dół i zawitałem do Dąbrowy Górniczej. Jakiś czas temu mieszkała tutaj moja siostra, więc mniej więcej znam topografię tego miasta. Pojawiłem się nieopodal jeziora Pogoria III, a następnie, trzymając się bocznych ulic, przejechałem przez miasto. Jadąc ulicą Majewskiego, skorzystałem z okazji i uzupełniłem zapas wody mineralnej. Przede mną był najtrudniejszy odcinek eskapady. Mając w „nogach” już prawie setkę kilometrów, miałem zmierzyć się ze sporymi podjazdami.
Polska w budowie – okolice Dobieszowic
Droga powoli pięła się w górę. W okolicach Sławkowa przypominała wręcz kolejkę górską. Raz w górę, raz w dół. Pomiędzy Sławkowem a Bukownem wjechałem do lasu i właśnie tam postanowiłem zafundować sobie nieco dłuższy postój. Byłem już nieco zmęczony. Upał i przeciwny wiatr zrobił swoje. Jechałem wolniej, niż się spodziewałem i pochłaniałem wielkie ilości płynów, aby uniknąć ryzyka odwodnienia. Teraz, w cieniu spokojnego lasu, mogłem zregenerować siły. Zjadłem pozostałe banany, na deser uraczyłem się batonikiem, a całość popiłem napojem izotonicznym. Po pół godzinie stwierdziłem, że czas ruszać w dalszą drogę.
Odpoczynek w okolicach Bukowna
Droga w okolicach Bukowna
Pokonując niewielki podjazd, dotarłem do Bukowna. Tam przedostałem się przejściem podziemnym na drugą stronę torów kolejowych. Rozpoczęły się podjazdy. Najtrudniejszy z nich był chyba pomiędzy Żuradą a Niesułowicami. Co prawda w pewnym momencie był ostry zjazd, ale już za chwilę musiałem wdrapywać się na wysokość większą niż ta, z której zjechałem. Na szczęście już przed Lgotą rozpoczęły się zjazdy. Przejechałem przez Miękinię, z której widoczna była panorama Krzeszowic, do których się zbliżałem. Prawie cały czas podążałem w dół, a nieliczne podjazdy były jedynie symboliczne.
Zjazd z Miękini z Krzeszowicami w tle
Przejechałem przez Krzeszowice i kilkaset metrów za nimi skręciłem w stronę Brzoskwini. To oznaczało koniec zjazdów, a górki, chociaż niższe niż pokonane wcześniej, zaczęły sprawiać mi pewne trudności. Po raz pierwszy od wielu tygodni musiałem użyć „młynka” i to bynajmniej nie dlatego, iż nachylenie przekraczało jakieś sensowne granice, ale głównie z tego powodu, że byłem już solidnie zmęczony. Dojazd do Brzoskwini nie oznaczał końca podjazdu. Na wzgórzu przede mną widziałem wojskowy radar, i to właśnie tam za chwilę miałem się znaleźć. Nagrodą za wytrwałość był pejzaż okolic Krakowa ze szczególnym uwzględnieniem Morawicy. Byłem już naprawdę blisko celu podróży. Jeszcze tylko ostry zjazd w dół, kilka kilometrów wzdłuż lotniska w Balicach i znalazłem się w granicach administracyjnych Krakowa.
Morawica – Kraków już blisko
Byłem więc prawie w domu, ale „prawie” oznaczało jeszcze kilkanaście kilometrów. Zatrzymałem się na chwilę. Ostatni litr napojów powędrował do bidonów, a kolejny batonik miał zapewnić potrzebną energię. Piętnaście minut odpoczynku i ruszyłem. Spokojnie przejechałem przez miasto. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, dzięki czemu temperatura nieco spadła. To spowodowało, że pomimo pokonania ponad 150 kilometrów, jechało mi się całkiem dobrze i krakowskie pagórki nie były już żadną przeszkodą.
Pod koniec podróży zacząłem zastanawiać się, co się sprawdziło, a co nie. Napoje izotoniczne, raczej budżetowe, niż te z wyższej półki, spełniły swoje zadanie. To nie był wyścig, mogłem więc sobie pozwolić na chwile odpoczynku. Mniej lub bardziej energetyczne batoniki także były pomocne. Podczas jazdy nie narzekałem na brak energii. Jedynym elementem, który sprawiał mi kłopot, był plecak. Ponad sześć kilogramów na plecach utrudniało mi jazdę, zwłaszcza na podjazdach i nieutwardzonych drogach. Myślę, że przed następną długą włóczęgą, powinienem zaopatrzyć się w bagażnik przykręcany do rury podsiodłowej. Na takim rowerze może i będzie to wyglądać obciachowo, ale przynajmniej będę miał pełną swobodę ruchów.
Wreszcie dotarłem do domu, a więc udało się. Plany, które kiedyś wydawały się mało realne, przekułem w rzeczywistość. To ogromna satysfakcja, gdy sukcesem kończy się coś, czego powodzenie zależy wyłącznie ode mnie, od mojej wytrwałości, kondycji, uporu.
Trzeba zatem pomyśleć o kolejnych wyzwaniach…