Strzelce Opolskie
Już od jakiegoś czasu planowałem, że pierwszy wrześniowy weekend spędzę w Strzelcach Opolskich, gdzie, jak uważny czytelnik może zauważyć, już ponad rok temu zostawiłem w depozycie uczuć moje serce. Oczywiście przy okazji zamierzałem także zrealizować jeden z moich „rowerowych” pomysłów i na dwóch kołach pokonać część trasy tam oraz całą drogę powrotną. Na przeszkodzie mogła stanąć jedynie aura, więc od kilkunastu dni byłem częstym gościem serwisów pogodowych. Czym bliżej weekendu, tym mój nastrój był lepszy. Zapowiadano bezdeszczowe i słoneczne dni. Temperatura miała być idealna do jazdy, nie za ciepło, nie za zimno. Klamka więc zapadła. W piątek wyruszam.
Wstałem dosyć wcześnie, gdy część moich informatycznych kumpli kładzie się dopiero spać. Było tuż po czwartej, a ja chciałem jeszcze spokojnie zjeść lekkie śniadanie i oczywiście przeprowadzić całą poranną toaletę. Byłem już spakowany. Przy drzwiach czekał na mnie większy i cięższy niż zwykle plecak. W podróży miało mi towarzyszyć ponad sześć kilogramów na plecach. Kwadrans po piątej założyłem go, zniosłem rower po schodach i rozpocząłem pierwszą część wycieczki, czyli poranny przejazd na dworzec kolejowy.
Temperatura 11°. Dobrze, że na koszulkę założyłem ocieplaną bluzę rowerową. Jechałem niespiesznie przez budzący się do życia Kraków. Lubię obserwować, jak budzi się miasto, czuć zapach pierwszych tego dnia, świeżutkich obwarzanków, mijać pierwsze autobusy i tramwaje, słyszeć śpiewające wśród gałęzi ptaki. W takiej scenerii pokonałem jedenaście kilometrów, zanim wjechałem na peron czwarty i zsiadłem z roweru, bo jazda tamże jest zabroniona.
Kolejną część podróży miałem przebyć koleją. Do odjazdu pociągu Inter-Regio relacji Kraków - Szczecin pozostało jeszcze dwadzieścia kilka minut. Na peronie czekało już kilkanaście osób. Wśród nich był młody człowiek, trzymający w ręku białą laskę i patrzący martwym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Wspominam o tym, bo już nazajutrz było mi dane znaleźć się w jego świecie. Ale o tym później.
Na sześć minut przed planowanym odjazdem, coś, co przy pewnej dozie wyobraźni można nazwać pociągiem, wtoczyło się na peron. Kilka brudnych wagonów zatrzymało się z piskiem, a ja zgodnie z zasadami wgramoliłem się do ostatniego przedsionka ostatniego wagonu i zająłem strategiczną pozycję z widokiem na tory kolejowe. To doskonałe miejsce, bo w razie, gdybym zauważył, że jadący za nami pociąg ma zamiar zatrzymać się dopiero na moim wagonie, mógłbym błyskawicznie otworzyć drzwi (sprawdziłem, czy się łatwo otwierają) i wyskoczyć. Oczywiście razem z rowerem. Opracowawszy zatem plan wyjścia awaryjnego, spojrzałem wokół siebie, aby ocenić warunki, w których przyjdzie mi pokonać kilkadziesiąt kilometrów do stolicy Górnego Śląska. Warunki były typowe dla kolei, a więc brud, smród i ubóstwo. Poza mną w całym wagonie podróżowała jeszcze kilkuosobowa grupa hiszpańskiej młodzieży, której musiałem pomóc otworzyć drzwi, bo nijak nie mogli poradzić sobie z klamką. A przecież wystarczyło jedynie przyłożyć siłę 80 kG, czyli jakieś 785 N… O 6:10 pojazd szynowy zazgrzytał, co oznaczało, że ruszyliśmy. Podróż minęła spokojnie, bo na uszach miałem słuchawki i „Calling All Stations” Genesis skutecznie zagłuszało jęki naszej kolejowej rzeczywistości. Bardzo miły kierownik pociągu zaproponował nawet, abym usiadł sobie w przedziale, ale nie skorzystałem z tej kuszącej propozycji, bo jeśli można w biały dzień ukraść czołg z poligonu i przewieźć go przez całe miasto, to „wyparowanie” roweru podczas jazdy pociągu będzie drobiazgiem. Zgodnie z rozkładem, co zawsze budzi moje zdziwienie, dotarłem do Katowic.
Katowice powitały mnie dziurą w ziemi, która kiedyś stanie się dworcem kolejowym. Temperatura była już znacząco wyższa niż o poranku, więc ściągnąłem ocieplaną bluzę i upchnąłem ją do plecaka. Puszka Power is Black na dobry początek, licznik oraz GPS na kierownicę i byłem gotowy do pokonania siedemdziesięciu kilometrów, które dzieliły mnie od Strzelec Opolskich.
Jadąc przez Katowice starałem się omijać dwupasmowe ulice i wybrałem, jak sądziłem, mniej uczęszczane drogi. Szybko okazało się, że około ósmej rano chyba żadna ulica nie jest mniej uczęszczana, ale auta stojące w korkach były łatwe do ominięcia, więc jechało mi się sprawnie i w miarę szybko. Przejechałem przez Katowice, minąłem Chorzów i dotarłem do Świętochłowic. Tam zatrzymałem się na chwilę w parku. Większość z tych, którzy nigdy na Śląsku nie byli, ma wyobrażenie, że jest to region, gdzie poza kopalniami, hutami, przemysłem jest już tylko martwa ziemia, a to przecież nieprawda. Jest tutaj mnóstwo zieleni i takich zakątków, jak chociażby wspomniany park w Świętochłowicach.
Park w Świętochłowicach
Ruszyłem dalej w stronę Rudy Śląskiej, a potem wjechałem do Zabrza. Dłużył mi się przejazd przez to miasto. Może dlatego, że wybrana przeze mnie trasa była na tym odcinku mało atrakcyjna. W końcu wyjechałem z miasta, minąłem kilka mniejszych miejscowości, a za jedną z nich, w lesie za Przezchlebiem zrobiłem sobie kilkunastominutową przerwę w podróży. Potem przejechałem opłotkami Gliwic i dotarłem do Pyskowic. Skręciłem na północny zachód i jadąc przez tereny o zróżnicowanym krajobrazie pól uprawnych i lasów, dojechałem do Toszka. Jeszcze kilka kilometrów i pożegnałem województwo śląskie, aby zawitać w granice Śląska Opolskiego.
Typowa śląska ulica w Rudzie Śląskiej
Pierwsza miejscowość, Płużnica Wielka i już widać było różnicę. Zadbane domy, wypielęgnowane ogródki, czyste chodniki, przystrzyżone trawniki, świeżo wymalowane barierki ochronne, dobrze oznakowane przejścia dla pieszych. Parafrazując jedną z samochodowych reklam, można powiedzieć: „niemiecki porządek, polski klimat”.
W lasach przed Błotnicą Strzelecką zrobiłem sobie ostatni postój. Ostatecznie pozbyłem się zapasu bananów, dzięki czemu plecak stał się nieco lżejszy. Uzupełniłem poziom płynów w organizmie i wyjechawszy na gładką, nową nawierzchnię drogi, popędziłem w kierunku Strzelec Opolskich.
Droga w okolicy Błotnicy Strzeleckiej
Nawet, gdy odrzucę wszelkie osobiste sentymenty, muszę powiedzieć, że urokliwe to miasto i na pierwszy rzut oka widać, że ma dobrego gospodarza. Czysto, schludnie, spokojnie. Niewielkie miasto, ale pełne zabytków. Wśród nich jest średniowieczny drewniany kościółek Św. Barbary. Ulokowany na katolickim cmentarzu w samym centrum miasta, został zbudowany bez użycia gwoździ, a konstrukcja trzyma się dzięki odpowiednim wyżłobieniom w drewnianych belkach. Minęło ponad pięćset lat, wojny i pożogi, a kościół stoi. Niedaleko, bo wszędzie tutaj jest blisko, stoi kościół Św. Wawrzyńca, którego korzenie sięgają XIII wieku, ale obecna budowla pochodzi z początku wieku XX.
Drewniany kościółek Św. Barbary
Kościół Św. Wawrzyńca
Charakterystyczny XIX-wieczny ratusz, a przed nim pomnik myśliwca, czyli myśliwego, czyli strzelca, co symbolizuje nazwę miasta. Kilka kroków dalej park miejski, a w nim ruiny XIV-wiecznego zamku. Obecnie trwają prace nad jego rewitalizacją, ale potrwają jeszcze bardzo długo. Prawdę mówiąc, wolałbym tego nie zmieniać. Ruiny wyglądają majestatycznie i tajemniczo zarazem. Zwłaszcza wieczorem budują niepowtarzalny średniowieczny klimat. Wystarczy użyć tylko trochę wyobraźni, aby usłyszeć wokół siebie tętent kopyt końskich, szczęk rycerskich zbroi, echa zakrapianych szlachetnym trunkiem toastów, szelest sukien powabnych białogłów… Zachwyca mnie to miasto, choć niewielkie, ma swój klimat.
Ruiny zamku
Ratusz a przed nim Pomnik Myśliwca
Nieopodal Strzelec Opolskich leży Góra Św. Anny czyli Sankt Annaberg. Wspominam niemiecką nazwę, bo tablice nazw okolicznych miejscowości są dwujęzyczne, co człowiekowi wychowanemu w czasach „czterech pancernych” i „kapitana Klossa” dziwnie się kojarzy. Wybraliśmy się tam z Moniką w sobotę, aby zobaczyć to miejsce „kultów wszelakich”. Mamy więc kościół i klasztor na samym szczycie, a poniżej możemy wspominać bohaterów walki o polskość przy Pomniku Czynu Powstańczego. Pomnik ów został wybudowany w ciemnych czasach realnego socjalizmu, a że ustrój ów konkurencji nie dopuszczał, wcześniej wysadzono w powietrze pomnik niemieckich uczestników III powstania śląskiego. Na szczęście we względnym spokoju pozostawiono amfiteatr, wybudowany przez Niemców na terenie nieużywanego kamieniołomu. Robi wrażenie. Zapewniam.
Wnętrze kościoła w Górze Św. Anny
Pomnik Czynu Powstańczego według projektu Xawerego Dunikowskiego
Amfiteatr wybudowany w nieczynnym kamieniołomie przez Niemców
Wspominałem na samym początku o niewidomym podróżnym. Niezwykłym zbiegiem okoliczności mogłem choć przez godzinę znaleźć się w jego świecie. „Wyobraź sobie, jakbyś był niewidomy” – to tytuł projektu, który daje niepowtarzalną okazję próby zrozumienia tych, którzy widzą ciemność. Projekt, bo trudno nazwać to ekspozycją, polega na przejściu przez pomieszczenia, w których panuje idealna ciemność. Poruszając się, należy spróbować rozpoznać przedmioty codziennego użytku za pomocą innych, różnych od wzroku, zmysłów. Na wejściu dostałem do ręki białą laskę, musiałem wyłączyć (nie wyciszyć, ale wyłączyć) telefon komórkowy, aby w żaden sposób nie rozproszyć ciemności. Po krótkim instruktażu, jak należy się posługiwać laską, aby nie zrobić sobie krzywdy, wszedłem do pomieszczenia, w którym było całkiem ciemno. Wytrzeszczałem wzrok, mijał czas, a przed sobą miałem jedynie ścianę ciemności. Moimi jedynymi oczami była biała laska, którą omiatałem przestrzeń przez sobą, oraz słuch i węch. Poruszałam się po omacku, a początkowa wesołość gdzieś uleciała. W ciemności znajdowałem różne przedmioty. Musiałem jej rozpoznać jedynie na podstawie dotyku i zapachu. Niektóre nie sprawiały kłopotu. To jest mydło, to są sztućce, to kurtka skurzana, a to radio. Ale zaraz, zaraz. Jak mam je włączyć, jak ustawić ulubioną stację? Przecież nic nie widzę. Był nawet telewizor. Czy wiecie, jak kuriozalna jest świadomość, że doskonale rozpoznaję ów sprzęt, który jednak do niczego mi się nie przyda? Czasem w ciemności słychać głos przewodników. Mówią, aby trzymać się tej lub tamtej strony. To nie jest łatwe. Na koniec wizyta w barze. Ciasteczko i kubek soku. Obsługa musi mi włożyć go do ręki, abym nie trącił, nie rozlał. Wreszcie koniec. Wychodzę na zewnątrz, a światło wydaje się jaskrawe jak nigdy. Świat ciemności pozostawiłem za sobą. Niewidomy, spotkany o poranku nie opuści go nigdy.
„Wyobraź sobie, jakbyś był niewidomy” - mniej więcej tyle widziałem przed sobą…
Były też zabawne momenty. Wizyta w barze azjatyckim przypomniała mi znany skecz kabaretu Ani Mru Mru. Stojący za kontuarem człowiek o skośnych oczach miał wyraźne problemy z językiem Mickiewicza i Słowackiego. Biedaczek musiał domyślać się, o co pytamy, a my musieliśmy domyślać się, co odpowiada. Na pytanie, czy dowożą zamówione potrawy odparł „ne dotawa”, co zdaje się miało znaczyć „nie dostarczamy zamówionych potraw”. Niezły „kabaret”, ale jedzenie na szczęście całkiem niezłe.
Gdy kończył się dzień, siedzieliśmy na balkonie i popijając złocisty napój, podziwialiśmy zachód słońca nad strzelecką ziemią. W oddali było widać światła na szczycie Góry Św. Anny. Zapadła cudowna i ciepła noc. A w niedzielę czekała na mnie droga powrotna do Krakowa. Oczywiście wyłącznie na rowerze. Ale o tym napiszę następnym razem…
Nad Ziemią Strzelecką powoli zapada zmrok