Prysznic
Kiedy byłem małym chłopcem – w tym momencie natychmiast pojawia się skojarzenia z tekstem piosenki, ale nie o tym będzie mowa – jak każdy dzieciak lubiłem chodzić w kaloszach po kałużach. Słowo „chodzić” nie oddaje właściwie owych harców i pamiętam, jak mama bezradnie rozkładała ręce, gdy przemoczony wracałem do domu.
Dzisiaj wróciły do mnie te wspomnienia, gdy po kilkunastu kilometrach przejażdżki, z ciemnych chmur, które ponownie napłynęły nad Kraków, zaczął padać rzęsisty deszcz. Przewidziałem taki rozwój wypadków, co zresztą nie było trudne, bo lało przez większą część dnia i założyłem błotniki, dzięki czemu przynajmniej dolna część „pampersa” była w miarę sucha a krople na twarzy były przeźroczyste a nie brunatne. Deszcz padał już do samego końca przejażdżki a ja prawdę mówiąc, byłem absolutnie szczęśliwy i jadąc miałem uśmiech na ustach. Co ciekawe, wielu bikerów, których mijałem, wyglądało na równie zadowolonych, a więc ta radość jest czymś zupełnie normalnym, albo… nie jestem jedynym „świrem” ;). Tak czy owak, jechało mi się świetnie, chociaż próżno byłoby szukać choćby jednej suchej poliestrowej nitki na moim ciele.
Nadwiślańskie mokre klimaty