Krakowski spleen
Widząc skrawki błękitnego nieba pośród chmur, stwierdziłem, że oto kolejny raz prognoza pogody nie sprawdzi się i czeka mnie piękne, bezdeszczowe popołudnie. Jadąc w kierunku centrum, widziałem co prawda na zachodzie jakieś ciemne chmury, ale zgodnie z powiedzeniem klasyka, że dla rowerzystów jest tylko dobra lub bardzo dobra pogoda, nawet przez chwilę nie pomyślałem, żeby na wszelki wypadek poruszać się nieco bliżej domu, aby w razie potrzeby, uciec przed nawałnicą.
Jechałem więc sobie spokojnie, ciesząc się niedzielnym popołudniem, podsumowując w myślach miniony tydzień oraz planując następny. Z radością przyglądałem się turystom podziwiającym nasze piękne miasto, spacerowiczom chłonącym ostatnie chwile weekendu, tudzież zakochanym, dla których czas, jak wiadomo, biegnie zupełnie innym rytmem. Ów czas dla mnie też chyba biegł po swojemu, bo znalazłszy się w okolicach Wawelu, zostałem nagle wyrwany z tego swoistego letargu przez błyski i grzmoty. Nad Mostem Dębnickim zebrały się ciemne, ciężkie chmury i tylko kwestią czasu było, kiedy rozpęta się nawałnica.
Zatrzymałem się, aby uwiecznić na fotografii, a raczej na karcie SD, ostatnie chwile przed deszczem, po czym wskoczyłem na rower i zdecydowanie zacząłem podążać w przeciwnym kierunku. Azaliż było już za późno. Najpierw dosięgły mnie pojedyncze krople, potem ich całe dziesiątki. W okolicach Bagateli byłem jeszcze w miarę suchy a opony ledwie wilgotne. Kilometr dalej, w okolicach Dworca Głównego byłem już cały przemoczony. Oczywiście nie miałem założonych błotników, bo w tym rowerze to „obciach”, więc płaciłem teraz za pozory profesjonalizmu mokrym „pampersem”, plecami oraz twarzą, która „doganiała” brudne krople wody rozpylane przez przednie koło. Myliłby się jednak ten, który pomyślałby, że odczuwałem poważny dyskomfort. Ależ skądże! Nie wybrałem zatem najkrótszej drogi do domu, ale brnąłem dalej przez deszcz wiedząc, że przecież kiedyś się skończy.
Deszcz faktycznie zelżał a po kolejnych kilkunastu minutach ustał prawie zupełnie, pozostawiając wszakże po sobie kałuże i błotko. O ile wcześniej „zbierałem” na sobie wodę, tak teraz począłem kolekcjonować liście, błoto oraz piasek. I z takim właśnie zestawem „trofeów” wróciłem do domu.
Lubię burzę. Zdarza się, że specjalnie wychodzę na balkon, aby być bliżej tego groźnego i jednocześnie monumentalnego zjawiska. Dzisiaj z premedytacją nie uciekłem przed nią, nigdzie się nie ukryłem i nie żałuję. Jazda w takich warunkach to także olbrzymia frajda. Wow, ależ mnie to kręci!
Zaraz się zacznie…