Per aspera ad astra
Gdy nad ranem otworzyłem oczy, przeraziłem się na dobre. Nic mnie nie bolało. A przecież nie od dziś wiadomo, że jeśli facet po czterdziestce obudzi się i nic go nie boli, to znaczy, że nie żyje. Rozejrzałem się szybko wokoło, ale scenografia życia pozagrobowego dziwnie przypominała moje mieszkanie, więc założyłem, że jednak żyję a brak bólu jest zupełnie przypadkowy.
Doszedłem do wniosku, że ostatnio wystarczająco dużo jeździłem po płaskich niczym biust enerdowskiej sportsmenki szlakach i najwyższy czas przypomnieć sobie, jak wyglądają podjazdy. Co prawda w okolicy nie mam takich górek, jakie widziałem na przedwczorajszym etapie Giro d’Italia, ale przysłowie głosi, iż jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. A tak w ogóle, to z podjazdami jest śmieszna sprawa. Wspinam się coraz wyżej i wyżej, pot się leje z czoła i kapie na ramę, tętno szaleje, młynek równo „mieli” i mijam metr za metrem myśląc sobie, że przecież mogłem wybrać łatwiejszą drogę, że już nigdy więcej. Jednak gdy docieram na szczyt, to zapominam o tym wszystkim i już czekam na następny podjazd. Chyba odczuwam potrzebę sprawdzania swoich możliwości i stąd bierze się ten upór, że gdy już wybieram jakąś drogę, to nie zawracam, bez względu na to czy nachylenie ma 2% czy 20%.
Nie będę opisywał całej dzisiejszej trasy. Nadmienię tylko, że zabawę z podjazdami rozpocząłem w Kosocicach, gdzie przejechałem między innymi przez ulubioną ulicę Gruszczyńskiego. Jakiś czas później pojawiłem się na ulicy Obrony Tyńca, przejechałem także ulicą Orlą i zaraz potem wjechałem do Lasku Wolskiego aleją Wędrowników. Pojechałem do Balic a wracając wyjechałem do Rząski. Potem była już łatwa i raczej płaska droga do domu.