Walka
Wczoraj postanowiłem, że dzisiaj wypoczywam. Tak też myślałem aż do chwili, w której otworzyłem oczy i zobaczyłem przez okno piękne słońce na równie pięknym błękitnym niebie. Zmarnować taki dzień? Never! Zjadłem zatem śniadanie i jąłem przygotowywać się do wyprawy. Cel był jasny i przemyślany od dłuższego czasu – Puszcza Niepołomicka.
Gdy przebierałem się w rowerowe tekstylia, mój niepokój wzbudził widok dębu za oknem. Dąb jak dąb, nic szczególnego, ale podejrzanie mocno się kołysał. Czując spisek złych ludzi, którzy na „dębowej” działce zamierzają wybudować blok, wyszedłem na balkon, aby sprawdzić, czy przypadkiem przyczyną kołysania nie jest piła łańcuchowa. Azaliż okazało się, że solidne drzewo tańczy z zupełnie innego powodu. Wiatr! A gdy dąb się kłania ziemi, to wiatr musi być nielichy. Nie zrezygnowałem jednak z moich planów i gdy dzwon pobliskiego kościoła zaczął wybijać Anioł Pański, ja zamykałem drzwi mieszkania i wyruszałem na trasę.
Pierwsza części trasy była niczym z bajki. Wiatr – istotnie mocny – dmuchał mi w plecy i bez większego wysiłku osiągałem drugą prędkość kosmiczną, czyli w moim przypadku jakieś trzydzieści kilka kilometrów na godzinę. W czterdzieści kilka minut dotarłem do puszczy i przekonałem się, że akurat tam zima ma się ciągle dobrze. Nie przejechałem nawet kilkuset metrów, gdy cały rower miałem ubłocony i zaśnieżony. Ja sam też nie wyglądałem lepiej. Minąłem kilku spacerowiczy z kijkami. Powiem szczerze, że śmieszy mnie ten rodzaj turystyki. Ciekawe, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, aby np. biegać ze śmigłem na głowie ;). Poza kilkoma osobami wokół mnie nie było żywego ducha i mogłem delektować się ciszą i samotnością. Jechałem więc sobie spokojnie i samotnie wśród ciągle pogrążonej w śnie zimowym Puszczy Niepołomickiej. Jednak ta idylliczna atmosfera nie trwała długo.
Zaczęło się niewinnie. Oto zauważyłem przed sobą dwoje ludzi, którzy, o ile można to było ocenić z daleka i w dodatku od tyłu, byli raczej młodzi. Szli obok siebie w odległości sugerującej, że są starym dobrym małżeństwem lub też stosują w praktyce naukę Kościoła Katolickiego w zakresie bezpiecznego… spacerowania ;). Przed nimi biegał sobie wilczur, czyli pies, którego generalnie bardzo lubię. Gdy już zbliżyłem się do nich na odległość rzutu kamieniem, widząc, że nie ominę ich ani z lewej, ani z prawej, ani nie zmieszczę się pomiędzy nimi, użyłem urządzenia sygnalizacyjnego prostego, czyli dzwonka. Ha! Kumulacja! Osiągnąłem podwójny efekt. Pierwszy był zgodny z oczekiwaniami. Para kulturalnie zrobiła mi odpowiednio szeroki przejazd. Jednak drugi efekt o zgrozo był absolutnie niespodziewany. Dźwięk dzwonka podziałał na psa niczym trąbka dająca wojskom Północy sygnał do ataku na Konfederatów. Nie był co prawda postury psa Baskervillów, ale poczułem się mało komfortowo. Wilczur rzucił się w moją stronę a rozpaczliwe wołanie jego pani „nie!”, zostało całkowicie zignorowane. Jednakże zaślepiony żądzą świeżej krwi pies nie przekalkulował dokładnie warunków panujących na polu bitwy i nie wprowadził żadnych poprawek do planu szturmu. To był jego ewidentny błąd. Na topniejącym śliskim śniegu, nie wyposażone w ABS zwierzę, wpadło w poślizg a jego przednie łapy łacnie trafiły pod przednie koło. Biedaczek nawet nie zdążył mrugnąć ślepiami, gdy jego cielsko walnęło gdzieś w bok mojego roweru. Gdyby ów pies uczył się fizyki, zapewne wiedziałby, że oto na własnej skórze, lub raczej na własnej sierści przeprowadza praktyczne doświadczenie z zakresu Dynamiki. Energia kinetyczna to połowa iloczynu masy oraz kwadratu prędkości. Ale jak widać, wilczur szkolony nie był i musiał poznać smak ponad 260 dżuli czystej energii. Jednak nie zrobiło to na nim wrażenia. Szczekając i skowycząc na przemian oraz nieco kulejąc, postanowił zaatakować z drugiej flanki i chwycić w swoją paszczę moją prawą stopę. Bestia rzuciła się z rozwartym pyskiem, ale znowu źle obliczyła trajektorię swojego skoku i miast chwycić nogę, oberwała twardym rowerowym obuwiem w nos. A nos jest podobno najwrażliwszym miejscem psa. Tak wrażliwym, jak to, co my mężczyźni wozimy na przedniej części siodełka. Usłyszałem skowyt i zupełnie mnie to nie zdziwiło, bo wszakże pamiętam jeszcze ze szkoły wzór na siłę odśrodkową, z którego wynika, że siła owa jest wprost proporcjonalna do iloczynu masy i kwadratu prędkości a odwrotnie proporcjonalna do promienia. A że kadencję miałem raczej sporą a promień korby do wielkich nie należy, to i uderzenie musiał boleć. Pozostawiłem zatem za sobą obolałego potwora i jego oniemiałych właścicieli. Bo niby co mieli robić? Czy przypadkiem nie powinni prowadzić psa na smyczy i w kagańcu? A gdybym miał mniej szczęścia? Gdybym się przewrócił? A gdyby na rowerze jechał jakiś dzieciak?
Tak zakończyła się pierwsza walka tego dnia. Druga była już w zupełnie innej kategorii. Gdy jadąc przez puszczę skręciłem na zachód, poczułem, że wiejący z przeciwka wiatr może się dać we znaki. W lesie było jeszcze dosyć znośnie. Drzewa tłumiły podmuchy i mogłem poruszać się w miarę szybko. Gorzej było już w Niepołomicach, chociaż tam pewną osłonę stanowiły budynki. Gdy jednak wjechałem na odkryty teren, zrozumiałem, że nie będzie ani łatwo, ani szybko. Wiatr był tak mocny, że momentami moja prędkość spadała do 14 km/h. To nie było przyjemne. Wiatr nie dość, że znacząco mnie spowalniał, to zwiększał uczucie chłodu. A przecież do przejechania na zachód miałem kilkanaście kilometrów. Gdy wreszcie dotarłem w okolice Rybitw, byłem wykończony. Jeszcze kilka kilometrów i nareszcie znalazłem się w domu.
Mimo przygody z psem, wiatru i zmęczenia byłem bardzo zadowolony. Zmarnować sobotę można na tysiące sposobów. Można jeść, leżeć na sofie i „pieścić” pilota od TV, popijać piwo i widząc przez okno gości pedałujących pod wiatr, biegnących ze słuchawkami na uszach, czy grających w piłkę, myśleć sobie „ja też tak muszę” i… kończyć na myśleniu. Mnie udało się kiedyś wyrwać z takiego marazmu i myśl wdrożyć w życie. I nie żałuję. Kocham moją pasję i każdemu ją polecam. Moi przyjaciele i znajomi pewnie mają już dość moich rowerowych opowieści. No trudno. W takiej chwili zawsze mogę ich przeprosić, wsiąść na rower i pojechać przed siebie na spotkanie magii, którą podarował nam Stwórca.
(Radość po zwycięstwie nad „bestią”)
(Tutaj nadal króluje biel)
(Zimowe klimaty)
(To z pewnością jest ktoś ważny. Przecież nikt inny nie złamałby zakazu wjazdu, prawda?)