Czas coś zmienić
Mój poprzedni wpis zakończyłem słowami, że „mam ochotę, by wkrótce
znów zawitać w te okolice”. Nie kazałem sobie długo czekać i dzisiaj kolejny
raz wybrałem się na przejażdżkę, której oprawę stanowiły krajobrazy ziem
położonych na zachód od Krakowa.
Początek był prawie taki sam jak trzy dni temu z tą różnicą, że
tym razem główna część trasy rozpoczynała się w Kryspinowie, a nie w Liszkach. Wkrótce
kolejny raz zanurzyłem się w nieskończonej zieleni okolicznych pagórków.
Przejechałem przez Mników i dotarłem do Czułowa…
Sześć lat temu zatrzymałem się w Czułowie pod wapienną skałą, aby uchwycić
tamten czas na fotografii. Dzisiaj zrobiłem to kolejny raz.
Dojechałem do wsi Zalas, za którą skończyło się powielanie
poprzedniej przejażdżki. Skręciłem na północ i pojechałem do Tenczynka, a
następnie do Krzeszowic. Kontynuowałem jazdę na północ, poruszając się spokojną
drogą pośród gęstych drzew, wzdłuż szepczącego strumienia, słuchając koncertu
ptasich wirtuozów. Jechałem niespiesznie, napawając się dźwiękami świata
powołanego do istnienia Słowem Wszechmogącego. I znów nie chciałem opuszczać
tego miejsca, ale przecież musiałem wrócić do rzeczywistości, bo największe
wyzwania wciąż były przede mną. Dotarłem do Paczółtowic, za którymi droga
naprzemiennie wznosiła się i opadała, ale z wyraźną przewagą tego pierwszego,
czyli podjazdów. Tutaj nie było już lasów, które chroniłyby mnie przez upałem,
więc dosłownie w pocie czoła parłem na północ, by dotrzeć do drogi 94. Dotarcie
do niej zakończyło spokojną część przejażdżki. Od tej pory musiałem mieć oczy
wszędzie, bo chociaż teoretycznie rozpoczął się mega-długi weekend, to
praktycznie był to dzień powszedni, a więc ruch na trasie Olkusz – Kraków był –
delikatnie mówiąc – wzmożony. W Jerzmanowicach osiągnąłem najwyższy punkt
trasy, a potem było już głównie z górki, chociaż całą radość psuł silny
przeciwny wiatr. W Szycach zjechałem z głównej drogi w stronę Giebułtowa, a
potem skręciłem na południe, by wkrótce znaleźć się na ulic Łokietka. Później
wystarczyło już tylko przejechać przez całe miasto, ale opis tej części trasy
pozwolę sobie darować.
Wrócę
jeszcze na chwilę do myśli, które sprowokowane zostały spojrzeniem na dwie
fotografie wykonane w tym samym miejscu w odstępie sześciu lat. Świat wciąż się
zmienia. Znikają miejsca, które znałem, odchodzą ludzie, przyjaciołom przybywa
siwizny, a dzieci nie są już słodkimi maluchami. Ja też się zmieniam. Przeobraża
się także moja pasja. Kiedyś była alegorią wolności, nieokiełznana i spontaniczna.
Później zdawała się zawładnąć mną tak, że stała się niemalże sposobem na życie,
odsuwając w cień prawie wszystko i wszystkich. Potem przyszło otrzeźwienie,
odzyskałem nad nią kontrolę, by wreszcie zrozumieć, że choć piękna, że chociaż
daje mi niesamowitą frajdę i wiele radości, to jednak jest tylko dodatkiem,
jednym z aspektów, wzbogaceniem mojego życia, a nie jego treścią i sensem. Od
pewnego czasu szukam nowej koncepcji tego, co powinienem tutaj publikować. Chcę
odejść od kronikarskich opisów miejsc, które odwiedziłem i tchnąć zupełnie
innego ducha w treść moich postów…
Dzisiaj w Czułowie.
Sześć lat temu w Czułowie.
Skała w Czułowie.
Za Krzeszowicami.
Przed Paczółtowicami.