Rozważania pasjonata na trasie
Plan trasy, który przygotowałem na wczoraj, zrealizowałem dzisiaj.
Muszę jednak przyznać, że nie było łatwo. Profil był miniaturą lub amatorską
wersją trasy wyścigu dla zawodowców. Czyli najpierw długo, długo, długo płasko,
potem jakieś małe górki, potem znów płasko, a na koniec znacznie wyższe górki.
No i żeby było ciekawiej, gdy trasa była płaska, wiatr wiał mi w plecy, ale gdy
musiałem mierzyć się z podjazdami, to dął mi prosto w twarz i sprawiał, że
procenty nachylenia zdawały się być po dwakroć większe niż w rzeczywistości.
Początek był łatwy. Pojechałem na wschód, przejechałem przez
Puszczę Niepołomicką, a w Mikluszowicach skręciłem na południe i dojechałem do
Bochni. Tam właśnie skończyła się płaska część trasy. Skręciłem na zachód,
wspiąłem się na moją ulubioną ulicę, czyli Górny Gościniec, którym dojechałem
do wsi Chełm. Już tam czułem, że nie tryskam dzisiaj energią.
W takich chwilach zazwyczaj żałuję, że zmarnowałem spory kawał
życia na gonitwę za materialną marnością tego świata, zamiast odkryć pasję
kolarstwa znacznie wcześniej niż dziesięć lat temu. Mając lat trzydzieści,
zapewne z uśmiechem na ustach wspinałbym się na każde wzgórze. Będąc po
pięćdziesiątce, nie jest to już takie łatwe i czas pogodzić się z faktem, że na
znaczącą poprawę w tym zakresie nie mam już co liczyć. Zaraz potem przychodzi
jednak druga myśl, że pasji tej mogłem w ogóle nie odkryć, a przecież lepiej
późno niż wcale…
Z Chełmu pojechałem na południe do Stradomki. Ten odcinek był dość
spokojny i mało wymagający, ale potem znowu skręciłem na zachód, a więc znowu
musiałem walczyć z wiatrem. Dojechałem do Niegowici, pokonałem małą hopkę,
która dzisiaj przypominała solidny podjazd, a potem znów było w miarę płasko,
ale oczywiście cały czas pod wiatr. Ten pozorny spokój miał swój rychły koniec,
gdy skręciłem w stronę wsi Łazany. Na przystawkę miałem podjazd do drogi 966, a
zaraz potem solidną wspinaczkę do „centrum” wioski, czyli miejsce, w którym
znajduje się kościół, a onegdaj kościoły stawiano przeważnie na szczycie,
podług zasady, że stąd bliżej do Boga. Poruszałem się w górę w tempie raczej
umiarkowanym, kolejny raz rozważając myśl, którą przytoczyłem powyżej. W końcu
zameldowałem się na szczycie, ale tylko po to, aby przez najbliższe kilometry
poruszać się to w dół, to w górę. Dotarłem do Bukowca, a po chwili rozpocząłem kolejny
podjazd. Tym razem w kierunku Chorągwicy. To jedno z najwyższych wzniesień w
okolicy Krakowa. Według planu nie miałem dojechać do samego szczytu, ale nieco
wcześniej skręcić na północ. Jednak w przypływie masochizmu rowerowego,
postanowiłem zdobyć tę górę, a potem cieszyć się długim i szybkim zjazdem do
Wieliczki. Tak też zrobiłem, a perspektywa zbliżającego się finiszu dzisiejszej
wyprawy, dodała mi energii.
Nie da się ukryć, że byłem zmęczony. Średnia prędkość też nie daje
powodu do chluby – bywało lepiej. To jednak wcale nie oznacza, że na mojej
twarzy malował się obraz cierpienia i bólu. Wręcz przeciwnie. I to właśnie jest
największym paradoksem tej pasji. Człowiek jest zmęczony, uda pieką jak ten, którego
imienia nie powinno się wymawiać, pot leje się po twarzy, a w głowie już rodzi
się pomysł na kolejną eskapadę…
Wiosna w Puszczy Niepołomickiej.
Dobre samopoczucie podstawą sukcesu!
Widok z drogi do wsi Łazany.
Widok z okolic Bukowca. Wśród drzew widoczna wieża kościoła w
Łazanach.