Zielono mi
Nie miałem dzisiaj wiele czasu i chociaż plan trasy był gotowy,
nie mogłem go zrealizować. Jazda była więc dość spontaniczna, a szkic jej
kolejnych kilometrów rodził się na bieżąco w mojej głowie. Pisałem już kiedyś,
że w dzień powszedni nie mam zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o „geografię”
moich przejażdżek. Za wszelką cenę staram się uniknąć przejazdu przez miastu,
które o tej porze staje się blaszaną dżunglą. Uciekam wtedy na wschód lub na
południe, bo te rejony mam o przysłowiowy rzut beretem od mojego domu. Dzisiaj
zacząłem właśnie od kierunku wschodniego, ale potem zawróciłem, dojechałem do
Mostu Wandy i zaraz potem wjechałem na ścieżkę rowerową wzdłuż Wisły. Trasy
wzdłuż Wisły też unikam, ale głównie w weekendy, bo wtedy staje się ulubionym
szlakiem rowerowym dla wszystkich Krakowian. W dzień powszedni da się jednak
żyć (czyt. jechać), więc mogłem spokojnie mknąć, o ile spokojną jazdą była
nieustająca walka z przeciwnym wiatrem. Dojechałem do Dąbia, gdzie ścieżka
rowerowa kończy się… schodami. Tak, to nie pomyłka. Wziąłem więc rower pod
pachę, wspiąłem się ze dwadzieścia stopni w górę i kontynuowałem jazdę. Nie
będę opisywał szczegółów, ale koniec końców dotarłem do ulicy Mirowskiej, gdzie
na kilkaset metrów musiałem zamienić mojego szosowego Cube’a w szutrówkę, bo –
jak już wielokrotnie wspominałem – zrobienie cywilizowanego dojazdu do kładki rowerowej
nad Wisłą przerasta urzędników, którzy nomen omen pobierają pensję m.in. z
moich podatków. Potem był Tyniec i Skawina, gdzie mieścił się punkt zwrotny. Skawinę
z Krakowem łączy dróg wiele, ale ja wybrałem tę trudniejszą, czyli przez
Libertów. Dlaczego trudniejszą? Dlatego, że tuż za Skawiną trzeba się zmierzyć
z podjazdem do Brzyczyny. Ma jakiś kilometr długości, ale gdy jest gorszy
dzień, to ma się wrażenie, że ten podjazd nigdy się nie kończy. Dzisiaj miałem
w miarę dobry dzień, wiatr w plecy, a wokół było tak pięknie zielono, że
mógłbym go przejechać jeszcze raz. Nagrodą za trud jest zjazd z Libertowa do
Zakopianki. Potem pozostał mi tylko rutynowy przejazd przez Swoszowice i kilka
ostatnich kilometrów dzielących mnie od domu.
Początek podjazdu do Brzyczyny. Zielono mi…