Pierwsza setka w tym roku
Dzisiaj nareszcie wróciłem na moje ulubione pagórkowate trasy.
Projekt trasy powstał dość szybko, bo po kilkumiesięcznym poście od eksploracji
rejonów leżących nieco dalej od Krakowa, każdy pomysł wydawał się ciekawy.
Wyjechałem ok. 15:30 i od razu skierowałem się na południe. Było wyjątkowo
ciepło, co jest zjawiskiem, które powoli przestaje mnie dziwić 26 °C w kwietniu
w Małopolsce i 15 °C w lipcu nad morzem? Norma. Żeby jednak nie było zbyt
„różowo” – wiało i to dość solidnie z południowego zachodu. Ten fakt w
połączeniu z mocno pagórkowatą trasą sprawiał, że nie było szans na rowerowe
lenistwo, czyli spokojną, komfortową, beznamiętną jazdę. Zanosiło się na ciężką
robotę…
Istotnie łatwo nie było. Już na początku musiałem zdecydować się
na mały objazd, bo drogowcy wpadli na absolutnie słuszny, chociaż mocno
spóźniony pomysł remontu drogi do Wrząsowic. Zdarli więc asfalt aż do podłoża i
wprowadzili ruch wahadłowy. To pierwsze wymagałoby ode mnie jazdy po piachu,
kamieniach i Bóg wie, czym jeszcze. To drugie zmusiłoby mnie do jazdy w oparach
spalin, bo korek utworzył się niemiłosierny. Ominąłem więc to miejsce,
dokładając co nieco do planowanego dystansu. Potem już bez żadnych przeszkód i
niespodzianek dojechałem do Świątnik Górnych, gdzie skręciłem na wschód.
Jechałem w stronę Koźmic Małych i mogłem złapać trochę oddechu, bo na tym
fragmencie wiatr dzielnie mnie wspomagał. A potem znów skręciłem na południe z
zamiarem dotarcia do Dobczyc. Lubię ten fragment trasy, bo można tam zaszaleć,
ale akurat nie dzisiaj. Powód? Wiatr. Jego porywy sprawiały, że trudno było na
zjazdach utrzymać równy tor jazdy, co w sytuacji poruszania się po uczęszczanej
drodze publicznej jest średnio bezpieczne. Przejechałem przez Dobczyce,
skręciłem na wschód, dojechałem do Gdowa. Potem był Liplas, Niegowić, Cichawa,
Książnice, Łężkowice i Targowisko. Pomyślałem, że dam radę dociągnąć do
pierwszej setki w tym roku, wiec zacząłem wprowadzać drobne korekty do planu
trasy, aby wydłużyć ją o skromne kilka kilometrów, a przy okazji sprawić, aby
była nieco ciekawsza, bo teraz jechałem przecież przez doskonale znane mi
okolice i miejscowości: Brzezie, Dąbrowa, Staniątki, Zakrzów i Węgrzce Wielkie.
Tam właśnie wybrałem zupełnie niecodzienne dla mnie rozwiązanie i skręciłem na
południe. W ten sposób na koniec dnia zafundowałem sobie zaliczenie kolejnych
pagórków i w dodatku pod wiatr. Nie byłem już tak świeży i pełen energii jak
trzy godziny wcześniej, ale mocno parłem przed siebie, dorzucając do statystyk
kolejne metry przewyższenia, nie zważając na pieczenie w udach i inne mało
istotne „dolegliwości”. Przejechałem nad drogą 94, dotarłem do Tomaszkowic,
skręciłem do Wieliczki, dojechałem do obwodnicy, znów skręciłem na zachód,
potem lekki podjazd i wreszcie ostatnie pięć kilometrów do domu.
Nie
ukrywam – byłem zmęczony. Na całym dystansie nie zafundowałem sobie ani jednej
przerwy, nie licząc krótkiej pauzy na zrobienie kilku zdjęć. Przez większość
czasu musiałem walczyć z wiatrem, a sama trasa była przecież konglomeratem
mniejszych i większych wzniesień. W pewnym sensie jechałem też bez
przygotowania. Po kilku miesiącach spokojnych wycieczek po prostu „wziąłem” i
pojechałem. Czy następnym razem wyciągnę z tego jakieś wnioski? Ależ skąd…
Zbliżał się czas zachodu, a ja zbliżałem się do domu…