Po śniegu
W moim słowniku już od dłuższego czasu nie istnieje słowo
„zapeszyć”. Gdybym wierzył w takie bzdury, to chcąc, aby nadeszły ciepłe i
słoneczne dni, założyłbym opony przeznaczone na śnieg. Wczoraj ponownie takie
założyłem, spodziewając się, że dzisiaj mogą się przydać. No i przydały się. W
nocy sypało. W ciągu dnia też trochę przyprószyło. W przypadku przejażdżki
miałem więc zapewnione dwie rzeczy. Po pierwsze, czysty rower stanie się
wspomnieniem. Po drugie, czeka mnie jazda po śniegu. To drugie nie musiało się
spełnić, gdybym zamierzał jeździć wyłącznie po mieście. Mnie jednak poniosło
ciut dalej, czyli do Tyńca, a Wiślana Trasa Rowerowa okazał się być odśnieżona
jedynie fragmentarycznie. Cisnąłem więc po śniegu, co nawet sprawiało mi
frajdę, tym większą, że opony idealnie wgryzały się w biały puch i ani przez
moment nie czułem, że nie mam kontroli nad rowerem. Zawsze też jest to jakaś
odskocznia od rutyny. Szkoda tylko, że kolejny raz mocno wiało. Wiatr, plus
śnieg, plus zimowe opony sprawiły, że średnia prędkość była niska, ale przecież
nie o to chodziło. Ważne, że kolejny raz miałem frajdę z jazdy, która trwała
przez całe pięćdziesiąt pięć kilometrów. Teraz co prawda trochę drapie mnie w
gardle, ale nic to!
Śnieg jest zdecydowanie najlepszym tłem dla czerwonej owijki.
Droga do Tyńca.