Wiało i padało
Zgodnie z tradycją pierwszy śnieg nie utrzymał się zbyt długo.
Wystarczyło trochę deszczu, subtelnie wyższa temperatura i po białym puchu
pozostało już tylko wspomnienie. Kiepska pogoda nie zatrzymała mnie w domu i
wczesnym popołudniem wyskoczyłem na krótką przejażdżkę. I chociaż kolejny raz
„zasuwałem” w raczej miejskich klimatach, to dokładnie przez połowę trasy
czułem się tak, jakbym pokonywał wielokilometrowy podjazd. Wszystko za sprawą bardzo
silnego wiatru, który miejscami spowalniał mnie do niecałych 20 km/h i
kilkukrotnie zmuszał do zrzucenia łańcucha na małą tarczę. Wiatr miał jednak tę
zaletę, że idealnie oczyścił powietrze nad Krakowem, więc tradycyjny o tej
porze roku temat smogu mnie nie dotyczył. Punktem zwrotnym trasy – także tradycyjnie
– była kładka nad Wisłą przy autostradzie. Wcześniej musiałem jednak pokonać
błotne rozlewiska.
Na marginesie… To naprawdę jakiś chory fenomen. Kładka ma już
wiele lat, a wciąż nie ma do niej cywilizowanego dojazdu od ulicy Mirowskiej.
Wystarczy trochę deszczu i trzeba przejeżdżać albo przez głębokie kałuże, albo
brnąć w błocie.
Gdy
zawróciłem w stronę Krakowa, nareszcie mogłem się odprężyć i zapomnieć, że do
napędzania roweru potrzebna jest siła mięśni. Dzisiaj wystarczył ten sam wiatr,
który wcześniej utrudniał mi jazdę. Powrót był więc szybki i prawie
bezproblemowy. Prawie – bo kilka kilometrów przed celem zaczął padać mocniejszy
deszcz.