Niedziela barw głębokich
Wiele dzieje się ostatnio w moim życiu, a dzień do dnia jest
niepodobny. Cieszę się i chodzę uśmiechnięty, bo chociaż czasem są to trudne
sprawy, to nie ma chyba nic gorszego od monotonii, nieustannej powtarzalności i
przewidywalności zdarzeń. A poza tym, albo raczej przede wszystkim, jest ze mną
mój Bóg. Ale nie taki, którego obraz wepchnięto w sztywne ramy religii,
usiłując wmówić ludziom, że są Go niegodni i że muszą sobie zasłużyć. Mój Bóg
jest żywy i prawdziwy i jest ze mną zawsze. Także wtedy, gdy znajduję czas na
moją rowerową pasję…
Dzisiejsza przejażdżka nie była długa, ale za to udało mi się ją
rozpocząć i zakończyć przed zachodem słońca. Łapałem więc ostatnie jego promienie,
bo prognoza na najbliższe dni znów nie jest łaskawa. Trasa była dość banalna,
ale pojawił się na niej fragment, którego od dawien dawna nie przejeżdżałem. To
gruntowa droga przez las pomiędzy ulicami Podgórki Tynieckie i Obrońców Tyńca.
Rowerem szosowym raczej trudno tamtędy przejechać, ale na przełajowym nie ma
problemu. Nieco większym wyzwaniem był zjazd z kładki rowerowej nad Wisłą do
ulicy Mirowskiej, bo choć lata mijają, ten krótki odcinek wciąż nie jest
utwardzony i wystarczy niewielki deszcz, aby pokrył się szerokimi rozlewiskami głębokich
kałuż. To zawsze dreszczyk emocji, bo nigdy nie wiadomo, co kryje się pod
powierzchnią i jak głęboka jest kałuża, ale sporo piszę te słowa, to znaczy, że
pokonałem i to wyzwanie bez strat w ludziach i sprzęcie. Nagrodą za trudy był
powrót do miasta z wiatrem i piękne widoki w głębokich i soczystych barwach
zachodzącego listopadowego słońca.
Droga przez las.
Ridley X-Bow w żółtych płomieniach liści.
Listopadowy Wawel.