Popołudniu
Dzisiaj znów towarzyszyła mi najpierw szarość, a wkrótce potem
ciemność. Jazdę rozpocząłem od krótkiej rozgrzewki w okolicach domu, a potem
zaliczyłem podjazd na ulicy Hallera. Pamiętam, że kiedyś stanowił dla mnie
nieliche wyzwanie i pojawiałem się tam od święta, nieco z zazdrością patrząc na
bardziej doświadczonych kolarzy, którzy bez wyraźnego wysiłku pięli się w górę.
Ten krótki odcinek był wtedy moim prywatnym Mont Ventoux, prawdziwym wyzwaniem,
po pokonaniu którego czułem olbrzymią satysfakcję. Nie wiedziałem, że kiedyś przyjdzie
taki czas, w którym te tysiąc kilkaset metrów stanie się rutyną. Zresztą nie
tylko ten podjazd stał się jakby mniejszy i łatwiejszy. Lata jeżdżenia na
rowerze, kilkadziesiąt tysięcy przejechanych kilometrów i kilkanaście
zrzuconych kilogramów zrobiły swoje. Teraz już nie muszę omijać trudnych
miejsc, tylko po prostu pokonuję je. Swoją drogą byłem ciekaw, jak poradzę
sobie na podjeździe, jadąc rowerem, który jest prawie trzy kilogramy cięższy od
mojego podstawowego Cube’a i z pewnością ma wyższe opory toczenia. Prawdę
mówiąc, nie zauważyłem wielkiej różnicy. Owszem, było nieco ciężej, ale nie
tyle, abym musiał wrócić do wspomnianej praktyki omijania bardziej wymagających
tras. Dalsza część trasy była już o wiele łatwiejsza i wiodła przez miasto,
więc daruję sobie jej opis.