Ulica Szczawnicka
Jeśli komuś zdarzyło się przeczytać przynajmniej kilka opisów
moich rowerowych przygód, zapewne zauważył, że dość często wspominam o
Kosocicach. To wioska, której historia sięga czasów średniowiecza, i która w
1972 roku została włączona w granice administracyjne Królewskiego Miasta. Tak
się składa, że mieszkam nieopodal i olbrzymią część moich rowerowych wypraw
zaczynam właśnie od rozgrzewki na kosocickich wzgórzach. Podjazdy na ulicach
Hallera, Niebieskiej, Żelazowskiego lub Gruszczyńskiego stanowiły kiedyś
nieliche wyzwanie. Teraz są chlebem powszednim, co jednak wcale nie znaczy, że
pokonuję je bez zadyszki tempem profesjonalisty. Ich powszedniość sprawiła, że
stały się mniej pociągające i odarte z aury niezwykłości. I właśnie dlatego
wpadłem dzisiaj na pomysł, że jakkolwiek rozpocznę kolejną wyprawę w
Kosocicach, to jednak pojadę zupełnie inną drogą. Tym razem wybrałem nieznaną
mi wcześniej ulicę Szczawnicką. Wąska, o nienajlepszej jakości asfaltu, ale za
to posiadająca fragmenty o kilkunastoprocentowym nachyleniu, czyli to, co
lubię. Przypomniałem więc sobie stare dobre czasy, gdy musiałem mierzyć się z
nieznanymi drogami, mając nadzieję, że chociaż nie wiem, co kryje się za
zakrętem, to na pewno nie będzie już tak stromo. Podjazd oczywiście pokonałem,
ciesząc się, że nieopodal domu znalazłem kolejną ciekawą trasę. Kiedyś
wszystkie je połączę, a wtedy okaże się, że ledwie na kilku ulicach mogę
skompletować całkiem zacne przewyższenia. Dzisiejsza przejażdżka miała oczywiście
ciąg dalszy, ale nie będę go szczegółowo opisywał, bo był brutalnie rutynowy: Wrząsowice,
Libertów, Skawina, Tyniec, a potem powrót do domu przez Kobierzyn i Swoszowice.