Popołudniowe wyzwanie
Nie wiem, skąd się bierze w człowieku chęć stawiania przed sobą
wyzwań. Czy jest to aspekt bezpośrednio związany z tzw. wiekiem średnim i jego
słynnym kryzysem? Jeszcze niedawno miałem dość prostą, acz nie pisaną zasadę,
że po „etapie” pagórkowatym funduję sobie przejazd przez okolice płaskie niczym
biust enerdowskiej lekkoatletki. Tymczasem od końca czerwca gustuję w zaliczaniu
mocno pofałdowanych tras, zaliczając przewyższenia w granicach tysiąca metrów,
hołdując zasadzie: czym trudniej, tym lepiej. Słońce przygrzewa, pot kapie na
błyszczącą ramę Cube, a ja, z zadowoleniem wymalowanym na twarzy, uparcie pokonuję
kolejne sekwencje podjazdów i zjazdów, szczęśliwy jak szkrab w piaskownicy.
Nie inaczej było dzisiaj, a ponieważ coraz trudniej znajduję nowe
trasy w mojej okolicy, wpadłem na pomysł, aby utrudniać sobie te znane. I właśnie
w ten sposób, po przejechaniu około 50 raczej łatwych kilometrów, znalazłem się
w Bilczycach, gdzie zaczęła się zabawa. Najpierw wspiąłem się do Sławkowic, a
potem zjechałem do Huciska. Potem podjazd do Dobranowic z poprawką do
Raciborska. Tam zaliczyłem szalony zjazd, popsuty nieco przez traktor, którego
kierowca sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar zajechać mi drogę. Musiałem więc
zwolnić. Po chwili znów jechałem w górę do Koźmic Małych, gdzie skręciłem na
południe i po przejechaniu ledwie jednego kilometra, skręciłem w stronę Dolnej
Jankówki. Szybki zjazd i kolejny podjazd. I znów zjazd. I znów podjazd – do
Gorzkowa. Zabawa trwała nadal. Zjechałem do Sieprawia, ale tylko po to, aby
rozpocząć ostatnią tego dnia wspinaczkę. Tym razem do Świątnik Górnych. Potem
pozostał mi już tylko pagórkowaty powrót do Krakowa, ale w porównaniu z
wcześniejszymi, te pagórki były już tylko lekkimi zmarszczkami na powierzchni
małopolskiej krainy.