Dobry czas
Mieszkam w takim rejonie Krakowa, skąd mam przysłowiowe dwa kroki
na południe i na wschód. Z tego powodu są to najczęściej odwiedzane okolice,
gdzie znam już każdy kamyczek i każdy ubytek asfaltu. Muszę się więc nieźle
nagłowić, aby w tych rejonach wybrać taką trasę, która prócz radości z jazdy,
zaoferuje mi piękno nieznanych widoków. Zupełnie inaczej wygląda sprawa terenów
położonych na północ i na zachód od Krakowa. Tam bywam relatywnie rzadko, bo
najpierw muszę przejechać przez całe miasto, co w popołudnie dnia powszedniego jest
raczej średnio dobrym pomysłem. Gdy jednak się na to zdecyduję, mam szansę
znaleźć miejsca, których nie znałem wcześniej, lub o których zdążyłem
zapomnieć. Tak właśnie zrobiłem dzisiaj, wyruszając w bezkompromisową trasę,
nie zważając, że do pokonania mam sto dwadzieścia kilometrów i jakieś tysiąc
metrów przewyższeń.
Początek był mało atrakcyjny, bo musiałem przejechać przez całe
miasto, aby znaleźć się w okolicach Balic. Trwało to niemiłosiernie długo, co
pogrzebało nadzieję na niezłą średnią, chociaż akurat o tym w ogóle dzisiaj nie
myślałem. Z drugiej strony, taka spokojna jazda była niezłą rozgrzewką, co było
ważne w perspektywie planowanego dystansu i profilu. Z Balic pojechałem do
Zabierzowa, gdzie powoli zacząłem wchodzić w klimat dzisiejszej wyprawy. To
dziwnie brzmi, jeśli dodam, że poruszałem się w stronę Krzeszowic. Cóż bowiem
może być fajnego na tej prostej drodze? Otóż, nie jechałem prostą, główną i
ruchliwą drogą, ale wybrałem kręty i pagórkowaty szlak, wiodący przez
Bolechowice, Więckowice, Brzezinkę, Rudawę, Pisary i Siedlec. Nie narzekałem
więc na nudę, z radością oczekując na najlepsze, które miało nadejść za
Krzeszowicami. W tej radości był jednak malutki zgrzyt. Mój żołądek zaczął się
lekko buntować, co w perspektywie osiemdziesięciu kilometrów, które miałem
przed sobą, nie wyglądało zbyt dobrze. Przed oczami miałem już obrazy Michała
Kwiatkowskiego pędzącego do najbliższego pensjonatu i Toma Domoulina
ściągającego gacie w rowie. W głowie zrodziła się więc wątpliwość, czy dalsza
jazda ma sens? I pomyślałem: „co mi tam – najwyżej zaliczę średnio fajną
przygodę”. Przestałem skupiać się na problemie, odrzucając negatywne myślenie i
skupiając się na pięknie Bożym Słowem stworzonego świata. On otaczał mnie
zewsząd, subtelnie wprowadzając w drgania struny dobrych uczuć.
Uduchowiony, szczęśliwy, pozytywnie nastawiony do świata, za
Krzeszowicami jąłem wspinać się ku niebu. Spokojna, cicha, mało uczęszczana
droga wiodła przez las. Mych uszu dobiegał łagodny szum listowia, plusk
strumieni, śpiew ptaków. Cała natura zdawała się grać hymn pochwalny. Nie
czułem zmęczenia, poddając się temu nastrojowi, zatapiając się w świątyni
przyrody, wielbiąc mojego Boga, który przecież nie musiał tworzyć świata, ale
to zrobił, i zrobił to doskonale. Czułem Jego obecność w każdym skrawku
zieleni, w każdej krystalicznie czystej kropli wody i w każdym promieniu
słońca, które filuternie błyskało spoza koron drzew. Od czasu do czasu mijałem
kapliczki, ale one wcale nie były tutaj potrzebne. Bóg nie potrzebuje
wizerunków, symboli, rytuałów, wyuczonych na pamięć modlitw. To religia, a
religię stworzył człowiek. Boga poznaje się wyłącznie przez wiarę i rozmawia z
Nim językiem wiary. Jadąc w górę, miałem na to dużo czasu…
Najwyższy punkt trasy osiągnąłem nieopodal Gorenic – wsi, której
nazwa kojarzy mi się z Bałkanami. A potem znów jechałem przez lasy i wkrótce
dotarłem do Olkusza. Całkiem niedawno dwa razy „ocierałem” się o to miasto.
Dzisiaj nareszcie do niego wjechałem. Ale nie na długo, a w zasadzie na bardzo
krótko, bo szybko skręciłem na zachód i odbiwszy na drogę 773, skierowałem się
w stronę Skały. Przede mną znów wyrosły pagórki, ale nie czułem zmęczenia, więc
sprawnie zaliczałem kolejne podjazdy, aż do Sułoszowej, gdzie nareszcie mogłem
odprężyć się na długim zjeździe do Pieskowej Skały. Wiele razy byłem już w tym
miejscu, ale wciąż fascynuje mnie jego piękno. Przyjeżdżają tutaj całe
wycieczki, ludzie robią tysiące zdjęć i z podziwem patrzą na magiczne
krajobrazy. Dzisiaj było jednak cicho, a okolica sprawiała wrażenie pogrążonej
w letargu. Niedługo potem minąłem tablicę z napisem „Skała” i rozpocząłem ostatni
znaczący podjazd. Za skałecznym rynkiem skręciłem w stronę Krakowa, od którego
dzieliło mnie około dwudziestu kilometrów. Nie byle jakich, bo dwudziestu
kilometrów prawie cały czas w dół. Zasłużyłem dzisiaj na tę nagrodę! A później
pozostał jeszcze przejazd przez całe miasto, bo przecież byłem w jego
północnych rejonach, a mieszkam na południu.
Tak oto spędziłem popołudnie szóstego dnia lipca. To był dobry
dzień, dobre popołudnie, dobry czas…
Leśne uroki na drodze do Gorenic.
Najczęściej fotografowany kawał wapienia w Polsce, czyli Maczuga
Herkulesa.