Na dobry początek lipca
A więc mamy lipiec. Pierwszy wakacyjny miesiąc. Niestety tylko z
nazwy, bo pogoda jakaś taka dziwna. Z rowerowego punktu widzenia temperatura
jest całkiem do rzeczy, ale czy musi tak wiać? Widocznie musi, skoro wieje.
Zresztą z naturą raczej trudno jest dyskutować i zamiast narzekać, trzeba po
prostu wsiąść na rower i ruszyć przed siebie. Dzisiaj tak właśnie zrobiłem, z
tym, że wcześniej przygotowałem sobie plan.
Zacząłem od dojazdu do Skawiny przez Górę Borkowską, Podgórki
Tynieckie, Tyniecką i Tyniec. Potem tak długo jak tylko mogłem, unikałem wjazdu
na drogę numer 44. Przejechałem więc przez Kopankę, Kopankę Drugą, Przerytą,
Ochodzę, Facimiech. Pamiętam, że kiedyś naśmiewałem się, że nazwy w stylu
Kopanka lub Przeryta doskonale oddają jakość tutejszego asfaltu. Od tego czasu
wszystko się zmieniło i gładki asfalt w połączeniu z prawie zerowym natężeniem
ruchu, sprawiają, że można w pełni rozkoszować się jazdą. Sielanka skończyła
się w Wielkich Drogach, bo tam, chcąc nie chcąc, musiałem już wjechać na
wspomnianą drogę 44, łączącą Kraków z Oświęcimiem. Pięć i pół kilometra, które
dzieliły mnie od skrętu w prawo za Brzeźnicą, może nie były walką o
przetrwanie, ale z pewnością nie należały do odprężających. Jakkolwiek
większość kierowców zachowywała bezpieczny odstęp, to zdarzali się tacy, którzy
uznali, że pół metra jest wystarczającym zapasem. Jechałem dość szybko, aby
ograniczyć do minimum przebywanie na tej swoistej „linii frontu”. Za Brzeźnicą
nadeszło wybawienie i boczną drogą spokojnie dojechałem do Łączan. Tam
przejechałem na drugi brzeg Wisły, co symbolicznie zapoczątkowało drugą część
trasy.
Tym
razem nie skręciłem natychmiast na wschód, ale w poszukiwaniu urozmaicenia,
pojechałem w stronę Alwernii. To oczywiście oznaczało, że będę jechał w górę, a
ponieważ noga była podejrzanie dobra, cieszyłem się już na samą myśl, że to, co
płaskie, właśnie się skończyło. Z Alwerni pojechałem do Grojca, a potem do
Rudna i Tenczynka. Wkrótce jechałem już drogą numer 79 w stronę Zabierzowa. To
był średni pomysł, bo ta droga także nie zalicza się do super bezpiecznych dla
rowerzystów, ale przecież trzeba sobie radzić w każdych warunkach. Ja musiałem
sobie radzić przez ponad jedenaście kilometrów, ale były to dobre kilometry, bo
przecież tym razem wiało mi w plecy, co w połączeniu z dobrą nogą przekładało
się na wielce sympatyczną wartość ponad 40 km/h na „budziku”. W tym tempie
szybko dotarłem do Zabierzowa, skręciłem w stronę Skały Kmity i wkrótce
zameldowałem się w Balicach. Kończyła się dzisiejsza przygoda. Jeszcze tylko
spokojny powrót do Krakowa w promieniach coraz bardziej czerwonego słońca.