Rundy imieninowe
Burze miały być. Wiatr miał być. Ogólnie źle w pogodzie miało być.
I było. A ja w jakimś masochistycznym uniesieniu postanowiłem, że na przekór
wszystkim i wszystkiemu wybiorę się na popołudniową przejażdżkę z wiarą, że
kolejna setka będzie fajnym imieninowym upominkiem. Resztki rozsądku sprawiły
jednak, iż nie zamierzałem pojechać gdzieś daleko, ale kręcić pętle w okolicach
domu. Pętla miała dokładnie 9250 metrów, a więc powinienem pokonać ją
przynajmniej dziesięć razy, a potem dokręcić jeszcze te kilka brakujących
kilometrów. Wyjeżdżałem z domu przy niezłej pogodzie, bo świeciło słońce,
chmury był koloru raczej jasnego i tylko mocno wiało. Pętla ma jednak to do
siebie, że z natury rzeczy oznacza zmiany kierunku, a więc od czasu do czasu
wiatr był niezłym kumplem, który pomagał mi jechać, innym razem śmiał mi się w
twarz, gdy usiłowałem przebić się przez jego ścianę, a w innych momentach starał
się zepchnąć mnie z drogi. Tak czy owak, nie narzekałem, tylko kręciłem sobie
pętelki, zerkając na niebo, którego kolor sukcesywnie się zmieniał. Na jego
błękitne wody wpływały coraz ciemniejsze okręty chmur. Na okrążeniu numer 3, na
niebie brakowało już tylko latających Dementorów. Nadeszło wreszcie czwarte
okrążenie, na którym „dostałem to, com chciał” (słowa wyrwane z Autobiografii
Perfectu). Rozpętał się burza. Może to dziwne, ale ucieszyłem się. Już dawno
nie jechałem w deszczu, a w tak solidnej ulewie, to chyba tylko dwa razy w
życiu. Lało, wiało, a ja się cieszyłem. Gdy jednak pioruny zaczęły walić
niebezpiecznie blisko mnie, pomyślałem, że w sumie to niekoniecznie jest
zabawne i ukryłem się pod wiaduktem. Burza jak szybko się pojawiła, tak szybko
zniknęła, przechodząc w zwykły deszczyk. Zrobiło się chłodno, a wiadomo, że
najlepszym lekarstwem na chłód jest ruch. No więc ruszyłem i kręciłem dalej.
Mijały kolejne okrążenia, pogoda się poprawiła, a ja – brudny na brudnym
rowerze – jechałem dalej. W końcu zakończyłem pętlę numer 9 i dokręciwszy kilka
kilometrów, spokojnie wróciłem do domu.