Podług planu
Mając nieco dość jazdy spontanicznej i kombinowania, którędy mam
pojechać, aby zaliczyć „standardową setkę powszednią”, poświęciłem przerwę
śniadaniową w pracy na przygotowanie planu. Jak jest plan, to już nie trzeba
mieć w głowie kalkulatora kilometrów sprzężonego z pajęczą siecią dróg. Po
prostu się jedzie, a myśli można skierować na dowolnie wybrane tory, albo nawet
na bocznicę i oddać się błogiej ucieczce do miejsca znanego jedynie mężczyznom,
czyli do „nothing box”. Jak jest plan, to czas biegnie jakby inaczej, no i w
każdej chwili wiadomo, ile jeszcze zostało do końca. A jeśli wiadomo, ile
zostało do końca, to wiadomo także, jak rozłożyć siły, aby nie okazało się, że
ostatnie kilometry będą walką o przetrwanie i nawet tubylec z widłami jadący na
zardzewiałym Wigry, przemknie obok, pogrążając boleśnie nasze ego w odmętach
upokorzenia i wstydu.
Jechałem więc podług planu, a plan był zawiły jak większość
małopolskich dróg. Na początek dotarłem do Węgrzców Wielkich, potem zahaczyłem
o przedmieścia Niepołomic, aby przez Przymiarki powrócić do Zakrzowa. Potem był
Bodzanów i stromy podjazd pod tamtejszy kościół. Krótki zjazd i znów podjazd do
Zabłocia. Następnie znów jechałem w dół, ale tylko po to, aby po kilku
kilometrach rozpocząć podjazd do Łazan. Nie było upalnie, więc szło mi całkiem
nieźle. Oznaczywszy drogę własnym potem, potem pojechałem kolejny raz w dół,
rozpoczynając na dobre odprężającą część trasy. Odpoczynek dla mięśni trwał aż
do wsi Marszowice, za którą rozpocząłem pokonywanie najładniejszego podjazdu
tego dnia – do Klęczan i Kobylca. Droga wiła się przez las, miejscami tak
gęsty, że aż ciemny. To był kulminacyjny punkt trasy. Od tej pory miało być już
w dół, a potem płasko. Siedlec, Targowisko, Cikowice i Damienice były kolejnymi
punktami na mapie dzisiejszej jazdy. Początkiem epilogu był przejazd przez Stanisławice,
Kłaj, Szarów i Staniątki, a ostatnie kilometry pokrywały się w większości z
pierwszymi. I tak oto minęło kolejne rowerowe popołudnie.