Kraków – Uście Solne – Kraków
Dzisiejsza przejażdżka miała dwa oblicza. Tak różne, jak różna
jest noc od dnia, woda od ognia, Dr. Jekyll od Mr. Hyde. Pierwsze oblicze to
pierwsza połowa trasy. Mocna noga i wiatr w plecy, czyli przepis na szybką,
energetyczną, ekscytującą jazdę. Licznik kilometrów zwariował – kolejne cyferki
przeskakiwały w ekspresowym tempie. Ani się obejrzałem, a już przejeżdżałem
przez most na Rabie w Uściu Solnym i nawet przyszła mi do głowy myśl, aby
jechać dalej, przynajmniej do Szczurowej. Rozmyśliłem się jednak i na
najbliższej stacji benzynowej zakręciłem zgrabne kółko, aby po chwili odkryć
drugą stronę medalu. Wiatr uderzył mnie w twarz niczym dłoń zdradzonej
niewiasty. „Skończyło się rumakowanie” – pomyślałem, nie przeczuwając, że to
dopiero początek kłopotów. Skręciłem w stronę Mikluszowic, aby uciec przed
wiatrem w bezpieczną gęstwinę Puszczy Niepołomickiej. To był dobry pomysł, ale
na kilka kilometrów przez Niepołomicami zupełnie mnie odcięło. Piłem dużo i
regularnie, więc to nie odwodnienie. Zabrałem ze sobą jednak zbyt mało batonów energetycznych
i teraz to się zemściło. Całkowity brak energii, niskie tętno, żałosna moc… A
do domu miałem jeszcze spory kawałek. W dodatku pod wiatr. Licznik kilometrów
już nie szalał. Wolno i dostojnie zmieniał cyfry, niczym nie przypominając
samego siebie sprzed półtorej godziny. Cierpliwie przemierzałem przestrzeń
znaczoną powierzchnią asfaltu, szukając w myślach przyjemnych obrazów, aby
odwrócić uwagę od zmęczenia. Jeszcze dziesięć, jeszcze pięć, jeszcze kilometr. Ostatnią
„hopkę”, którą zawsze „przeskakuję” na przełożeniu 50/23, zaliczam dzisiaj na
34/28. Ale stąd mam już tylko 800 metrów, 3 zakręty. Stop. Nareszcie.