Pagórki w upale
Na mapie trasa wyglądała zupełnie przeciętnie. Owszem, miało być
trochę pagórków, ale rzut oka na profil nie sprawiał, że tętno rosło z
wrażenia. Nie takie trasy się zaliczało. Byłem więc spokojny. Plan był trochę
chaotyczny, bo starałem się wkomponować weń kilka dróg, na których jeszcze
nigdy mnie nie widziano. Poza tym miała to być rutynowa aktywność na
tradycyjnym dystansie. Niestety jednego nie wziąłem pod uwagę. Przyzwyczajony
do raczej – delikatnie mówiąc – umiarkowanie ciepłych dni, zlekceważyłem
temperaturę, która dochodziła do 30°C. Ten brak rowerowej pokory położył się
cieniem na całej trasie i nie był to cień, który dawałby ukojenie.
Już po pierwszym kilometrze zrozumiałem, że lekko nie będzie.
Owszem wiało, ale nie był to wiatr z gatunku chłodzących, lecz przypominał
raczej funkcję termo-obiegu w piekarniku. Tymczasem plan przewidywał, że na
dobry początek pojadę do Świątnik Górnych. Uczciwie powiem, że już wtedy
poczułem, iż dzisiaj rekordów raczej bić nie będę. Za Świątnikami skręciłem na
południe i dojechałem do Olszowic, gdzie według planu miałem poruszać się
boczną drogą wiodącą przez wzgórze. Nic z tego nie wyszło, bo droga, która na
mapie wyglądała na utwardzoną, w rzeczywistości była polna, a nawet
zaryzykowałbym twierdzenie, iż była zwyczajną ścieżką. Zawróciłem i wybrałem
alternatywną drogę, która przypomniała mi, że charakter dzisiejszej wyprawy
jest mocno pagórkowaty. Niedługo potem byłem w Głogoczowie, gdzie czekała mnie
atrakcja pt. „jak przejechać na drugą stronę zakopianki i przeżyć”? Skoro piszę
te słowa, to znaczy, że żyję, a więc udało się. Kolejne kilometry do Woli
Radziszowskiej oraz Podolan były raczej łatwe w znaczeniu przewyższeń, ale mój
organizm powoli zaczął odczuwać skutki upału. A najlepsze wciąż było przede
mną…
W
Przytkowicach zaczynała się ta część trasy, która wieść miała po nieznanych mi
drogach. Miałem nadzieję, że w odróżnieniu do Olszowic, nie okażą się
ścieżkami. Były asfaltowa. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że chociaż kocham
podjazdy, to przy wspomnianej na początku temperaturze, jechało mi się tak,
jakby wszystkie procenty nachyleń były dwa razy większe. Mimo to parłem
dzielnie do przodu, chociaż momentami przypominało to powrót pijaka do domu po
całonocnej libacji. Fatalną drogą, ale przynajmniej w cieniu, zjechałem do Paszkówki,
a potem znów musiałem zaliczyć podjazd, aby ostatecznie zawitać do Krzęcina i
zjechać do Wielkich Dróg. Tam skończyły się pagórki, ale cóż z tego, skoro
byłem już solidnie wykończony. Pojawiła się nawet myśl, aby najkrótszą z
możliwych dróg dotrzeć do domu, ale moja ambicja do tego nie dopuściła. Miała
być setka, więc będzie setka. Wchłonąłem zatem batonik i kontynuowałem jazdę
zgodną z planem. Kopanka, Skawina, Tyniec i byłem już w Krakowie. Temperatura
nieco spadła, więc z każdą chwilą czułem się lepiej, ale nie ukrywam, iż
marzyłem już o chłodnej kąpieli i zimnej szklance coca-coli zero. A ponieważ
marzenia lubią się spełniać, więc i te wkrótce się spełniły…
Marsjanie atakują w… Przytkowicach. Coś mi mówi, że Chopina tu
raczej nie zapodają ;)
Pałac w Paszkówce.