Kontrast odczuć
Kilkanaście minut. Tyle powstawał plan, a w zasadzie zarys planu
dzisiejszej wyprawy. To ekspresowe tempo, bo niełatwo wymyślić coś ciekawego,
gdy było się już prawie wszędzie. Oczywiście mam na myśli wyłącznie bliższe i
nieco dalsze okolice mojego Krakowa. Dzisiaj wpadłem na pomysł, aby zawitać do
Nowego Wiśnicza, bo jakoś rzadko tam bywam, a przecież nie leży na końcu
świata. Daruję sobie opis pierwszej części eskapady, bo należy ją potraktować
wyłącznie w charakterze dojazdu do nieco bardziej ciekawych okolic.
Te ciekawe okolice zaczęły się we wsi Siedlec. Jadąc na południe,
mogłem podziwiać panoramę gór na horyzoncie i cieszyć się licznymi pagórkami.
Potem przejechałem przez Siedlec, gdzie mogłem poczuć się król, bo koła mojego
roweru poruszały się po dywanie złożonym z kolorowych płatków kwiatów
wszelakich. No tak, chwilę wcześniej przechodziła tamtędy procesja. Wkrótce
potem dojechałem do Nowego Wiśnicza, ale plan przewidywał, że na wzgórze, na
którym posadowiono to urokliwe miasteczko, wjadę wąską ulicą Matejki. Być może
jest to śliczna uliczka, ale nie miałem okazji, aby to zauważyć, bo skupiony
byłem na walce z kilkunastoprocentowym nachyleniem. Miejscami było tak stromo,
że gdy nie pochylałem się nad kierownicą, przednie koło odrywało się od
asfaltu. Lubię wyzwania, więc nie narzekam. Ba! Byłem wręcz w stanie euforii,
chociaż lekko nie było. Zadowolony z siebie wyjechałem na górę, przejechałem
przez rynek i skręciłem w stronę Starego Wiśnicza. Tam zaś skręciłem na północ,
by przemierzyć drogi, których jeszcze nigdy nie przemierzałem. A zaiste piękne
są to okolice. Wzgórza, lasy, łąki, strumienie. A wśród tych cudów natury ja –
samotny rowerzysta, walczący z prawem grawitacji, zraszający potem kręte drogi,
marzący, aby kiedyś zamieszkać w takim właśnie miejscu, gdzie budzić będzie
mnie śpiew ptaków, a kołysankę zaśpiewają mi drzewa smagane wieczornym wiatrem.
Dotarłem do Podgródka. Jadąc wzdłuż lasu dotarłem do Poręby Spytkowskiej, a
potem do Jasienia. Tam skręciłem na drogę numer 94, co symbolicznie zakończyło
romantyczną część dzisiejszej wyprawy. Wciąż myślami przebywając pośród
dobrodziejstw przyrody ręką Boga stworzonych, mocniej nacisnąłem na pedały, by
szybko pokonać ostatnie czterdzieści kilka kilometrów, które dzieliły mnie od
domu.
Jednak nie dane było mi spokojnie dotrzeć do Krakowa. Nieopodal
zjazdu do Słomirogu, na granicy wsi Bodzanów trafiłem na płonące Renault Clio.
Straży Pożarnej nie było, gaśnice przygodnych kierowców już dawno się wyczerpały,
więc palił się zacnie i niezagrożenie. Głęboka czerwień płomieni i czarny,
gęsty dym tworzyły na tle błękitnego nieba przedziwne, abstrakcyjne widowisko.
Zatrzymałem się, bo od czasu do czasu coś wybuchało, strzelając snopami białych
iskier. W oddali usłyszałem dźwięk syreny i wkrótce na miejscu zagłady francuskiej
myśli technicznej, pojawił się oddział dzielnych strażaków ochotników.
Zasadniczo nie było już czego ratować, więc chłopaki niespiesznie przystąpili
do akcji, która po dziesięciu minutach zakończyła się pełnym sukcesem, a ja
mogłem – tym razem już spokojnie i bez żadnych „atrakcji” – wrócić do domu.
Zamek w Nowym Wiśniczu.
Las w okolicach Starego Wiśnicza. Tylko nie mówcie
Szyszce…
Są miejsca, których nie zniszczyła cywilizacja.
Spokojnie, wyklepie się…