Sześć premii
Zauważyłem, że zdecydowanie lepiej mi się jeździ, jeśli wcześniej zaplanuję
sobie trasę. Nie muszę kombinować, nie muszę myśleć gdzie skręcić i którędy
pojechać, aby zaliczyć konkretny dystans. Po prostu mam plan, którego się
trzymam. Tak po inżyniersku, dokładnie, precyzyjnie. Ot, skrzywienie zawodowe –
w końcu na co dzień jestem inżynierem. A jeśli nie wszystko idzie zgodnie z
planem, to dopiero wtedy do głosu dochodzi umiejętność znalezienia optymalnego
rozwiązania zgodnie z twierdzenie Nikodema Dyzmy, że „umiejętność kierowania,
to umiejętność podejmowania szybkich decyzji, Panie kochany!”. Z planami jest
tylko ten mały problem, że na mapie łatwo się kreśli dowolne trasy, a potem
spojrzawszy na ich profil, rodzi się wątpliwość, czy aby na pewno dam radę? Tak
właśnie było dzisiaj. Pracowałem sobie zdalnie w domu i podczas przerwy
śniadaniowej, popijając smaczną kawę, odpaliłem BaseCamp i raz dwa „machnąłem”
plan. Potem rzuciłem okiem na wysokościówkę i przyswajając kolejną dawkę
kofeiny, pomyślałem, że łatwo nie będzie. A może by coś zmienić? – zaświtała złowieszcza
myśl. Wszakże amplituda wahań drzew za oknem sugerowała, że nie tyle wieje, ale,
że mocno wieje. Wtedy do akcji włączył się „drugi ja” i powiedział: „Poddać
się? Nigdy w życiu!”. No to pojechałem…
Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam, że było co jechać, bo na trasie –
mówiąc językiem kolarskim – było zlokalizowanych sześć premii górskich. Początek
był podobny do poprzedniej wyprawy, bo dotarłem do Skawiny, ale nieco inną
drogą. Już w Skawinie miałem prawie 200 metrów przewyższenia, czyli pewnie tyle,
ile miałbym po tygodniu jeżdżenia na Mazowszu. Potem pojechałem w kierunku
Kalwarii Zebrzydowskiej, ale nie wjeżdżałem do jej centrum, lecz ominąłem ją od
wschodu i dojechałem do Brodów. Tam zaczęła się „wspinaczka” pod pierwszą
premię górską, czyli na Przełęcz Sanguszki położoną pomiędzy Palczą i
Harbutowicami. Ponieważ wcześniej raczej się oszczędzałem, teraz jechało mi się
podejrzanie lekko. Nie przeszkadzał ani wiatr, ani słońce. Po prostu jechałem i
napawałem się widokiem zielonych wzgórz, którymi Bóg jakże obficie obdarował
Małopolskę. Zameldowawszy się na szczycie, uwieczniłem znajdujący się tam
pamiątkowy głaz i ruszyłem w dół. Zjazdy trwały aż do Sułkowic, a tam skręciłem
w stronę Myślenic. Droga znów zaczęła piąć się w górę aż do wsi Jasienica,
gdzie była zlokalizowana druga premia górska. Kolejny ekscytujący zjazd
sprowadził mnie do Myślenic, gdzie
musiałem na jakiś czas powrócić do rzeczywistości i bezpiecznie lawirując
pomiędzy samochodami, dotrzeć na wschodnie rubieże miasta. Kiedyś zapewne
powiedziałbym „dość” i pokornie wybrałbym najkrótszą drogę powrotu do domu, ale
nie dzisiaj. Za Myślenicami rozpoczynał się kolejny etap eksploracji magii
małopolskiej ziemi.
Przede mną rozpościerała się błękitna połać Zalewu Dobczyckiego.
Widziałem ją tym wyraźniej, im wyżej wjeżdżałem. Od czasu do czasu widok
zmarszczonej powierzchni wody zastępowany był przez kojący chłód lasów. W górę,
w górę, cały czas w górę. Trzecią premię zaliczyłem przed Kornatką. Nogi powoli
zaczynały przypominać mi o swoim istnieniu w sposób dość mało subtelny, czyli
poprzez delikatne pieczenie. Tymczasem przede mną były kolejne wzgórza.
Wypowiedziawszy zaklęcie „shut up legs”, które nawiasem mówiąc nic nie dało,
zjechałem, aby rozpocząć kolejny podjazd. Dwa podobne, oddalone od siebie
ledwie o trzy kilometry wzniesienia, położone były w Kornatce oraz na początku
Dobczyc. To drugie było wyższe o metr (słownie: jeden metr), więc symbolicznie
uznałem je za premię górską numer cztery. A potem wreszcie zjechałem do
Dobczyc. To jednak nie był koniec, chociaż nie ukrywam, że kończyny dolne
zdawały się mówić: „kończ waść, wstydu oszczędź”. Nie zamierzałem kończyć, a
nawet gdybym zamierzał, to nie miałem wyjścia. Z Dobczyc nie da się wrócić do
Krakowa łatwą drogą.
Przez Nową Wieś i Czechówkę jechałem w stronę Gorzkowa. A Gorzków jest
położony na… Jak myślicie, gdzie? Macie rację… Oczywiście na górze. Uparcie
wspinałem się na nią, chociaż w tempie raczej dość spokojnym, bo nie dość, że
walczyłem z grawitacją, to na dodatek musiałem przeciwstawić się wiatrowi. Na
szczycie przejechałem przez niewidzialną, wirtualną linię, oznaczającą piątą
premię. Pozostała już tylko jedna, ostatnia, sześć kilometrów dalej. Czym bardziej
się do niej zbliżałem, tym większą odczuwałem satysfakcję i tym lepiej się
czułem. Nie powinien więc dziwić fakt, że gdy w Sierczy zdobyłem ostatnią
górkę, wcale nie zamierzałem najkrótszą drogą wrócić do domu. Był piękny
wieczór, a słońce wisiało nisko nad horyzontem. Nie chciałem jeszcze wracać. Zawróciłem.
Pojechałem do Rożnowej, zjechałem do Wieliczki, dotarłem do obwodnicy i dopiero
wtedy skręciłem w stronę domu.
Plan został zrealizowany. Sześć premii zostało zaliczonych. Nagrodą
jest satysfakcja i potwierdzenie, że to ciągle mnie kręci.
Widok z Przełączy Sanguszki.
Pamiątkowy głaz na Przełęczy Sanguszki. Podoba mi się ten głaz. To naprawdę ładny głaz…
Zalew Dobczycki – mariaż błękitu i zieleni.