Kolarz pagórkowaty
Nigdy nie ukrywałem, że jestem fanem Tomasza Jarońskiego i
pozostałych komentatorów Eurosportu, specjalizujących się w kolarstwie. Trzeba
mieć naprawdę szczególne zdolności i charyzmę, aby przez kilka godzin mówić
ciekawie, z polotem, dystansem do rzeczywistości i poczuciem humoru. Umówmy
się, że prawie na każdym wyścigu, przez większość jego czasu kolarze tylko jadą
i niewiele się dzieje, a dopiero ostatnie kilometry są emocjonujące. Gdyby nie
błyskotliwy komentarz, nawet fani kolarstwa nie wytrzymaliby długo przed
telewizorem. Zresztą wystarczy obejrzeć jakąkolwiek transmisję kolarską na TVP,
aby zrozumieć, czym jest komentatorskie dno… Jednak nie o tym chciałem napisać.
Wspomniany Tomasz Jaroński ma cudowną umiejętność tworzenia nowych form
językowych. Do historii przeszło chociażby „Przemiec” jako określenie
Przemysława Niemca. A kilka dni temu usłyszałem, że „Maciej Paterski jest
kolarzem pagórkowatym”. Oczywiście każdy znawca kolarstwa wie, o co chodzi.
Maciek istotnie nie błyszczy w sprintach, na alpejskich podjazdach „objadą” go
górale, ale na pagórkach może poszaleć.
Doszedłem do wniosku, że ja – oczywiście w mocno amatorskim
wydaniu – także jestem „kolarzem pagórkowatym”. Nie cieszą mnie płaskie i
monotonne przestrzenie. Ciężkie podjazdy, choć lubię je z ambicjonalnych
powodów i sądzę, że potrafiłbym każdy z nich pokonać, także nie są moją
najsilniejszą stroną – musiałbym pewnie zrzucić kolejne kilka kilogramów, co
przy niecałych 10% tłuszczu byłoby trudnym wyzwaniem. Co innego pagórki. Co
innego krótkie, choćby strome podjazdy. To jest mój ulubiony żywioł. To jest
mój świat, który zaczyna się niemalże na progu mojego domu.
Ja, „kolarz pagórkowaty”, wskoczyłem dzisiaj w ulubiony żywioł
małopolskich pagórków. Pognałem do Skawiny, a później przez Radziszów i
Podolany dotarłem do Stanisława Dolnego. Niby „dolny”, a wcale nie leży na
dole. Tajemnica jego nazwy odkrywa się kilka kilometrów dalej i ponad sto
metrów wyżej, gdzie zlokalizowano Stanisław Górny. A potem Kopytówka i zjazd do
wsi o mojej ulubionej nazwie Marcyporęba. Przeciąłem drogę 44 w Nowych Dworach
i dojechałem do Wisły. Skręciłem na zachód, dotarłem do Łączan i przejechałem
na drugi brzeg. Do Czernichowa miałem odpoczynek od pagórków, a potem znów
góra-dół na trasie przez Dąbrowę Szlachecką, Rączną i Liszki aż do Morawicy.
Tam zakończyła się dzisiejsza przygoda i pozostał powrót przez cały Kraków do
miejsca, z którego wyruszałem niecałe cztery godziny wcześniej.
„Kolarz pagórkowaty” zaliczył kolejne pagórki…
Okolice Marcyporęby.