Urodzinowa zaległość
Wiosna na krótko przypomniała o sobie, więc miałem okazję, aby
nadrobić urodzinowe zaległości. To taka „nowa świecka tradycja”, którą
kultywuję od pewnego czasu, polegająca na tym, że w okolicach 8 maja funduję
sobie nieco ciekawszą, dłuższą lub trudniejszą przejażdżkę. Tym razem miałem
mało czasu, aby dokładnie opracować jej plan, więc naprędce stworzyłem trasę w
BaseCamp, która miała poprowadzić mnie na północy zachód i z powrotem.
Zamierzałem przejechać minimum sto kilometrów i to nie byle jakich kilometrów,
ale takich, które miały mnie zmusić do rzetelnej i mocnej pracy. Krótko mówiąc,
przewyższeń miało być sporo. Chciałem zaspokoić głód jazdy, nadrobić te
wszystkie zimne i deszczowe dni, uwolnić emocje, a zapewne także udowodnić
sobie, że jeszcze mogę, pomimo faktu, że trzy dni temu skończyłem 51 lat.
Pierwszym etapem był dojazd do Alei Modrzewiowej, bo tam
rozpoczynała się zaprojektowana trasa. Przez miasto jechałem dość wolno, ale i
tak zdecydowanie szybciej od tkwiących w popołudniowych korkach samochodów. Ze
wspomnianej Alei Modrzewiowej przejechałem do ronda w Olszanicy, następnie
skręciłem w stronę ulicy Balickiej, pojechałem w stronę Balic i odbiłem w ulicę
Długą. Od tego momentu zaczęła się właściwa zabawa, której scenariusz zakładał
konsekwentne powtarzanie tych samych sekwencji: podjazd, zjazd. Na początku
były to Balice, Burów, Kleszczów i Kochanów. Tam zjechałem do drogi 79 i
niewiele brakowało, abym pobił prywatny rekord prędkości. Jak zwykle zabrakło
trochę odwagi, a może przyćmił ją rozsądek? W każdym razie było super i z
jeszcze większym entuzjazmem skręciłem na zachód i dojechałem do Rudawy. Potem
był Siedlec i Krzeszowice, a za Krzeszowicami znów musiałem zmierzyć się z
drogą, która pięła się w górę i która miała doprowadzić mnie do najwyższego
punktu na dzisiejszej trasie. Owo miejsce znalazło się we wsi o nieprzypadkowej
nazwie Nowa Góra. Potem przejechałem przez Filipowice i Wolę Filipowską, a
przede mną na zielonych wzgórzach rysowała się martwa postać ruin zamku w
Rudnie. Jechałem na południe, a w Grojcu skręciłem na wschód, rozpoczynając w
ten sposób drogę powrotną. Jednak wcale nie miało być łatwiej, bo oto uwidziało
mi się odwiedzić miejsce nieopodal Sanki, które na mapie opisane było jako
Wielka Góra. Nazwa nie wzięła się bez przyczyny, ale w sumie nie było źle i na
szczyt dotarłem w całkiem niezłej formie. A potem nareszcie pojawiły się
zjazdy, które mogłem potraktować jako nagrodę za wcześniejsze trudy. Sanka,
Czułów, Mników, Cholerzyn, Kryspinów. Ten fragment przejechałem naprawdę
szybko, a na dodatek zrobiłem dobry uczynek. Kilka kilometrów przed Kryspinowem
dogoniłem kolarza na „góralu”. Jechał dość wolno, ale gdy go wyprzedziłem,
natychmiast usiadł mi na koło. I tak sobie siedział i siedział, aż wspólnie
dotarliśmy do Kryspinowa, gdzie podziękował mi za pomoc i udał się w swoją stronę.
Prawdę mówiąc, był naprawdę niezły. I tak zakończyła się najciekawsza część
trasy, a mnie pozostał już tylko kilkunastokilometrowy, spokojny powrót do
domu.
Tak jak chciałem, przejechałem ponad setkę. Tak jak chciałem,
zaliczyłem ponad tysiąc metrów przewyższenia. Ale to nie ma znaczenia.
Najważniejsze jest to, czego nie zawiera powyższy, kronikarski opis, bo tego po
prostu opisać się nie da. Uczucia i emocje można tylko przeżyć. A one towarzyszyły
mi od momentu, gdy wyjechałem z miasta. Soczysta zieleń, błękitne niebo,
majestat i piękno otaczającego mnie świata. Radość życia słyszana w śpiewie
ptaków, szum wiatru pośród gęsto porośniętych lasów, szmer potoków i strumieni.
Satysfakcja, gdy dotarło się do szczytu i chłopięcy entuzjazm na szybkim
zjeździe. Tak, to wciąż daje mi radość, nieustannie pociąga i fascynuje. I nie
ma znaczenia, że mam już 51 lat, i że choć będę żył wiecznie, to na Ziemi już
dawno przekroczyłem statystyczną połowę. Ważne, że Bóg dał mi taką pasję,
dzięki której lepiej poznaję świat, który On stworzył, a którego tak naprawdę
nie znałem, powtarzając onegdaj bezmyślnie, że pięknie jest tam, gdzie nas nie
ma. Nieprawda. Piękno jest wokół nas, a jeśli go nie widać, to znaczy, że źle
patrzymy…
Nowa Góra pogrążona w popołudniowym letargu.
Ruiny zamku w Rudnie widziane z oddali.
Na Wielkiej Górze.
Ja powoli kończyłem moją podróż, a ktoś ją właśnie rozpoczynał.