Proste założenie
Założenie było proste: zaliczyć przynajmniej stówę. Pogoda ładna,
dzień długi, do wiatru już się przyzwyczaiłem, więc nie ma wymówek. Planu nie
miałem, więc trasa budowała się na bieżąco, co ma tę zaletę, że nigdy nie
wiadomo, gdzie człowieka rower poniesie, oraz tę wadę, że trzeba samemu czuwać
nad dystansem. W tym jednak mam pewne doświadczenie, więc pełen optymizmu
wsiadłem popołudniu na rower i pomknąłem przed siebie. W słowie pomknąłem nie
ma cienia przesady, bo wiaterek istotnie mi pomagał, a dzisiaj świadomie i
dobrowolnie zdecydowałem się na to, że pierwsza część trasy będzie z wiatrem, a
martwić będę się potem.
Zaliczyłem krótką rozgrzewkę w okolicy domu, a potem tradycyjną
trasą, czyli przez Czarnochowice i Węgrzce Wielkie, pojechałem do Zakrzowa. Tam
skręciłem na południe i dojechałem do Bodzanowa, gdzie ponownie skierowałem się
na wschód. Jechałem lokalną drogą, równoległą do dziewięćdziesiątki czwórki, na
której musiałem się zmierzyć z dość solidnym podjazdem do wsi Słomiróg.
Liczyłem, że potem odprężę się na szybkim zjeździe, ale nic z tego nie wyszło,
ponieważ do wsi dotarła cywilizacja w postaci… kanalizacji. Droga na zjeździe
była rozkopana, więc musiałem przypomnieć sobie, jak to drzewiej bywało, gdy zasuwałem
po bezdrożach na „góralu”. Kłopoty z asfaltem skończyły się w Zagórzu, czyli w kolejnej
wsi za Słomirogiem. Tam wpadłem na pomysł, aby kolejne kilometry wiodły po
wspomnianej wcześniej drodze numer 94. Tak też uczyniłem, a jadąc po idealnie
gładkim asfalcie, kalkulowałem w głowie, dokąd i którędy mam pojechać, aby nie
mieć kłopotu z zamierzonym dystansem i nie „dokręcać” potem na siłę brakujących
kilometrów. Gdy już narodził się zarys koncepcji, gdy już pokonałem pagórki w
okolicach Brzezia, to zjechałem z głównej drogi, wróciłem się do tejże wsi, a
stamtąd najpierw pojechałem do Szarowa, a później do Kłaja. Tam znów trochę
pokombinowałem, aby dorzucić do kolekcji dodatkowe kilometry, a gdy już
skończyłem kombinować, skierowałem się do Targowiska, Cikowic, Damienic i
Proszówek. Już wiedziałem, że „dobicie” do setki ma wszelkie znamiona
powodzenia, ponieważ znałem każdy kilometr na trasie, którą chciałem pokonać.
Osiem kilometrów do Mikluszowic minęło „jak z bicza strzelił”. A potem
skręciłem do Puszczy Niepołomickiej. Tam skończyła się bajka pt. wiatr w plecy,
ale pomyślałem, że nic mnie to nie obchodzi. Rzadko trzymam kierownicę w dolnym
chwycie, ale to był właśnie ten moment. Maksymalnie zmniejszyłem opory
powietrza i mogłem jechać nieco tylko wolniej niż do tej pory. Szesnaście
kilometrów dalej byłem już w Niepołomicach, po kilku kolejnych wjeżdżałem do wsi
Grabie, a wkrótce potem do Brzegów. Tam mogłem wybrać najkrótszą drogę, ale
utrudniłem sobie życie. Nie bacząc na lekkie „zapieki” w udach, przejechałem
jeszcze przez Śledziejowice do obwodnicy Wieliczki i dopiero stamtąd skierowałem
się w stronę ulicy Potrzask, na której licznik dystansu przekroczył setkę. Do
domu miałem już tylko cztery kilometry, ale to nie był spacerek. Pomimo
pierwszych oznak zmęczenia nie chciałem tracić dobrej „średniej”, więc mocniej
nacisnąłem na pedały i przeciwstawiając się sile natury w postaci przeciwnego
wiatru, w dobrym tempie dotarłem do domu.
To był dobry dzień i dobry czas. Kolejny raz dziękuję Bogu, że dał
mi pasję, która sprawia, że żyjąc na tym świecie, mogę uciec od niego, by
znaleźć ciszę, zatrzymać czas, wyjść poza codzienność, pomyśleć o tym
wszystkim, co naprawdę ma znaczenie, a nie jest tylko kilkudziesięcioletnią
chwilą, która w końcu przeminie.