Sobota w mieście
Po kilku deszczowych dniach nadeszła „sucha” sobota. Tzn. prawie
sucha, bo patrząc przez okno o poranku, widziałem mokry asfalt. Widziałem też
ludzi „opatulonych” w kurtki i chroniących głowy przed wiatrem. A więc znów
wieje – pomyślałem i nawet przeleciała mi przez głowę koncepcja, aby zafundować
sobie dzień bez roweru. To nawet mogłoby mieć sens, bo w pracy znów mały
„Sajgon”, co przekłada się na „extra job” w domu, a popołudnie miałem
zarezerwowane na spotkanie z pastorem Randy Boyd’em, więc kilka godzin lenistwa
nie byłoby niczym złym. Jednak miałem już kilka mało aktywnych dni, więc
stwierdziłem, że jadę i koniec kropka.
Wyjątkowo ściągnąłem ze ściany tzw. rower zimowy, czyli Ridley
X-Bow, bo chociaż drzewa jak zwykle wystrzeliły zielenią w jedną noc, to
sobotnie przedpołudnie było wiosenne raczej w teorii niźli w praktyce. Na
trasie jednak okazało się, że spokojnie mogłem śmignąć na Cube Agree i
sprawdzić przy okazji nowe okładziny hamulcowe. Deszczu nie było, asfalt w
zdecydowanej większości był suchy, temperatura była całkiem znośna i tylko
wiatr mnie irytował. Irytował, bo jak długo jeszcze muszę go znosić? Dzień w
dzień wieje i wieje i wieje, a jak nie wieje, to akurat wtedy siedzę w domu. Na
lekkim Agree pewnie miałbym trochę lżej, ale z drugiej strony X-Bow szedł jak
czołg, niewzruszony podmuchami.
Było fajnie, chociaż głównie po mieście. Było fajnie, chociaż
niezbyt szybko i niezbyt długo. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów dopisałem do
tegorocznego bilansu. Porównując z ubiegłym rokiem, to wciąż niewiele, ale tym
razem ma być więcej radości, a mniej statystyk… Przynajmniej w teorii.
Świeża zieleń na wzgórzu Bonarki.