Lekcja pokory
Nie ścigam się, nie biorę udziału w ustawkach, nie startuję w Tour
de Pologne Amatorów. Po prostu jeżdżę, czerpiąc z tego przyjemność, radość,
zdrowie. Rower to moja pasja i już. Faktem jednak jest, że zwracam uwagę na
moje statystyki i cieszę się, gdy widzę postęp, gdy jeżdżę szybciej, gdy coraz
łatwiej pokonuję coraz dłuższe dystanse, a na podjazdach nie towarzyszy mi
zadyszka. Obserwowany progres sprawił, iż zacząłem uważać siebie za dość
zaawansowanego amatora. Na tyle zaawansowanego, że posiadającego „moralne”
prawo poruszania się na wypasionym rowerze. Zawsze bowiem uważałem, że sprzęt
powinien być dobrany mniej więcej proporcjonalnie do umiejętności. Chociażby po
to, aby uniknąć żenującego widoku, gdy mocno sapiący gość, jadący na Dura-Ace, jest
na luzie wyprzedzany przez człowieka na Sorze, albo nawet na rowerku kupionym w
hipermarkecie. Wydawało mi się więc, że jakkolwiek nie byłem, nie jestem i nie będę
profesjonalnym kolarzem, to potrafię już to i owo, a więc mogę zaszaleć. I z
takim przeświadczeniem żyłem do dzisiaj.
Dzisiaj wybrałem się na popołudniową przejażdżkę. Tak na
marginesie chciałbym zaznaczyć, że nie cierpię słowa „przejażdżka”, ale niestety
język polski jest bardzo ubogi nie tylko w kwestii wyznawania miłości (kocham
cię, miłuję cię i… to chyba koniec). Trening to nie był, wyprawa też nie,
eskapada również. Pozostaje przejażdżka. No więc wybrałem się na przejażdżkę,
podczas której przez pierwsze 45 kilometrów musiałem walczyć z przeciwnym
wiatrem. Pojechałem na wschód do Bochni, poruszając się raczej płaską trasą
wiodącą przez Szarów i Kłaj. W Bochni zawróciłem, wiatr zaczął mi sprzyjać, a
ja wybrałem powrót przez mój ulubiony Górny Gościniec, a następnie po drodze
numer 94. Ta część trasy była więc mocno pagórkowata. Cały czas, zarówno pod
wiatr jak i z wiatrem, jechało mi się dobrze, czułem się wypoczęty, więc
starałem się nie oszczędzać i mocno
naciskałem na pedały. Zadowolony z siebie wróciłem do domu i postanowiłem przyjrzeć
się danym.
Kilka dni temu zainstalowałem wersję „trial” aplikacji WKO4. To
profesjonalna aplikacja pozwalająca na analizę plików z mierników mocy. Jest
wykorzystywana przez wielu sportowców, zarówno zawodowych jak i zaawansowanych
amatorów do kontrolowania swoich postępów. Kosztuje 169 dolarów, a więc całkiem
sporo, ale – jak już wspomniałem – zainstalowałem na próbę darmową wersję,
która działa przez 14 dni. Wrzuciłem doń plik z Garmina i… przeżyłem mały szok.
Okazało się, że profil mocy wygenerowany na podstawie dzisiejszej wyprawy
zalicza mnie ledwie do poziomu pomiędzy „umiarkowanym” a „zadowalającym” i to
nie w każdym przedziale czasu. Są takie, gdzie reprezentuję poziom „rekreacyjny”.
Dla przyzwoitości sprawdziłem jeszcze dane z ubiegłego roku, co nieco poprawiło
mi humor, bo w niektórych przedziałach sięgałem poziomu „dobry”, ale były też
takie, gdzie schodziłem poniżej „rekreacyjny”. Oczywiście mógłbym powiedzieć,
że nigdy nie miałem odpowiedniej motywacji, nigdy się nie ścigałem, nigdy nie
jechałem „w trupa”. Fakt jednak pozostaje faktem – panie Piotrze, nie jesteś
pan wybitnym kolarzem amatorem, nie jesteś pan nawet dobry, jesteś pan
przeciętny.
Lekcja
pokory? Tak. Ale co z tego. Na szczęście jeżdżę dla przyjemności, więc kolejnym
razem znów wsiądę na rower z radością, oczekując niesamowitych wrażeń i
wspaniałych doznań. W końcu to moja pasja. I tylko gdzieś tam przeleci przez
głowę myśl – może zamienić Dura-Ace na Sorę?
Profil mocy źródłem pokory…