Nim pierwsza seta zaszumi w głowie
Już wczoraj wiedziałem, że tej soboty sobie nie odpuszczę.
Zapowiadał się piękny i słoneczny dzień, czyli idealne warunki, aby
przetestować nowy rower na zdecydowanie dłuższej trasie niż wczoraj. Jednak
znów nie byłem panem swojego czasu, ponieważ wczesnym popołudniem mieli nas
odwiedzić moi teściowie, a więc wypadało być wtedy obecnym nie tylko duchem,
ale i ciałem. Miałem tylko jedną możliwość, którą oczywiście była świadoma i
dobrowolna pobudka o porze, która nie przystoi w sobotę. Już więc o świcie
piłem mocną kawę, ale myliłby się ten, kto myślałby, że wyłącznie rower
zaprzątał wszystkie zakamarki mojej głowy. Nic z tych rzeczy. Kawę piliśmy
wspólnie z Moniką i rozmawialiśmy o niesamowitej postaci, jaką był... prorok
Elizeusz. Zainteresowanych odsyłam do 2 Księgi Królewskiej, bo naprawdę warto,
a ja wracam do głównego wątku.
Tym razem przygotowywałem się do wyjazdu w nieco mniejszym
pośpiechu aniżeli kilkanaście godzin wcześniej. Spodziewając się dłuższej
jazdy, zaopatrzyłem się w stosowną liczbę batonów energetycznych oraz dwa pełne
bidony. Dokładnego planu trasy nie przygotowałem, ale miałem kilka pomysłów, z
których każdy prowadził mnie na południe, ale różnymi drogami. Wszystko
wykrystalizowało się dopiero wtedy, gdy o 9:17 ruszyłem przed siebie.
Wiosna jest czasem, kiedy ponownie odkrywa się piękno dawno
nieodwiedzanych tras. Pozwoliłem sobie odtworzyć jedną z moich ulubionych,
którą nie podążałem przynajmniej od jesieni ubiegłego roku. To pętla wiodąca
przez Gdów, Dobczyce i Świątniki Górne. To trasa, na której jest praktycznie
tylko jeden dłuższy płaski odcinek pomiędzy Gdowem a Dobczycami. Poza tym
dominują mniejsze i większe pagórki, które w sumie dają całkiem przyzwoitą
wartość przewyższeń. Byłem oczywiście skupiony na testowaniu nowego roweru.
Dłuższy dystans daje już pewien obraz całości. Najbardziej interesowało mnie,
czy nowe siodełko faktycznie okaże się wygodne. Doświadczenie nauczyło mnie, że
kluczowym momentem jest sześćdziesiąty kilometr. Jeśli miewałem kłopoty, to właśnie
wtedy. Dzisiaj spokojnie dojechałem do tego mitycznego kilometra i nie czułem
nic niepokojącego. Jechałem więc dalej, pokonując kolejne dziesiątki i wciąż
wszystko było w porządku. Mam więc podstawy, aby twierdzić, że wieloletnie
poszukiwania wygodnego siodełka zakończyły się sukcesem. Sam rower także zachowywał
się bez zarzutu. Po raz pierwszy w życiu korzystałem z „Synchro-Shift”, czyli
synchronicznej zmiany przełożeń. Wkrótce napiszę o niej coś więcej w technicznej
części mojego bloga. Inna nowość, czyli kierownica, także okazuje się bardzo
wygodna, o czym wspominałem już wczoraj. Aby jednak nie było zbyt „cukierkowo”,
muszę napisać, że wczorajsze narzekanie na hamulce zostało potwierdzone. Wkładki
Clarks CP202 okazały się niewypałem. Wcale nie dlatego, że słabo hamują, ale przede
wszystkim dlatego, iż „zebrały” z obręczy trochę opiłków aluminium i zaczęły
robić za „frezarkę”.
W sumie
przejechałem nieco ponad sto kilometrów. To pierwsza setka w tym roku i na
dodatek dość wymagająca jak na pierwszą dłuższą wyprawę. Najważniejsze, że
wciąż odczuwam niesamowitą frajdę z jazdy
i „nim pierwsza seta zaszumi w głowie” już planuję następne…