Rozruch pochorobowy
Myślałem, że w lutym nadrobię nieco rowerowych zaległości, ale
wszystko wskazuje na to, że te zamierzenia będę musiał przełożyć na kolejny miesiąc.
Wszystko przez błąd, który popełniłem dokładnie tydzień temu, gdy wybierając
się na przejażdżkę, nie założyłem kominiarki. Już na trasie czułem, że nie
skończy się to dobrze dla mojego gardła i niestety miałem rację. W
poniedziałkowy poranek byłem już całkowicie „rozłożony”. Zostałem więc w domu i
nawet zdalnie pracowałem, ale o wyjściu na rower nie było mowy. I tak mijał
dzień za dniem, aż do kolejnej soboty, gdy stwierdziłem, że czuję się już na
tyle dobrze, że mogę spróbować zaliczyć jakiś skromny dystans w delikatnym
tempie.
Świeciło piękne słońce, niebo było błękitne i nawet wskaźniki
jakości powietrza nie straszyły apokaliptyczną wizją rychłego końca
cywilizacji. To ostatnie nie powinno dziwić, bo dość mocno wiało, więc smog tym
razem nie miał szans. Zgodnie z zamierzeniami jechałem sobie w nadzwyczaj
spokojnym tempie, unikając gwałtownych zrywów, nie wchodząc w najwyższą strefę
tętna i darując sobie poprawianie statystyk w kategorii przewyższeń. Krótko
mówiąc, była to lutowa rekreacja w lekkim mrozie. Pewnie nie będę oryginalny,
ale tego mrozu i w ogóle tej całej zimy mam już serdecznie dość…