Katar
Do celu, jakim jest pobicie osobistego rekordu rocznego przebiegu,
pozostało mi niecałe 250 kilometrów. Szansa więc wciąż jest i nawet mógłbym
zaryzykować stwierdzenie, że to już ostatnia prosta. Moja kalkulacje opierają
się jednak na świadomym i całkowitym zaprzeczeniu w możliwość wystąpienia
zdarzeń losowych typu: obfite opady śniegu, siarczysty mróz, lub po prostu zwykły
katar. A tymczasem…
Na dzisiejszą przejażdżkę wyruszyłem dość wcześnie, fundując sobie
przerwę w pracy zdalnej. Było słonecznie, wiatr nie dawał się mocno we znaki i
tylko lekki mróz wydawał się nie sprzyjać rowerowym igraszkom. Jechałem więc,
zakładając, że spokojnie dorzucę do statystyk kolejne kilkadziesiąt kilometrów.
Do zmierzchu szło mi całkiem nieźle, ale potem, gdzieś w okolicy trzydziestego kilometra,
zaczęło się robić chłodniej. Nie jakoś dramatycznie, ale delikatnie. Najpierw
temperatura spadła do około -2 °C, potem do około -4 °C. O tej porze roku to
normalne. W ogóle się tym nie przejąłem, bo przecież byłem dobrze ubrany.
Narzekałem tylko na dłonie. Nie mam pojęcia, dlaczego pomimo faktu posiadania
solidnych, zimowych rękawiczek, moje dłonie po pewnym czasie zaczynają mocno marznąć.
Poradziłem sobie z tym, ruszając palcami i przywracając w ten sposób właściwe
krążenie, ale faktem jest, że na dłuższe eskapady w mroźne dni muszę wymyślić
coś lepszego. W końcu, zadowolony z siebie, po przejechaniu ponad
sześćdziesięciu kilometrów, wróciłem do domu.
Tutaj
teoretycznie mógłbym zakończyć, ale to właśnie w domu czekał mnie przykry
epilog o złowieszczym dla mężczyzny imieniu „katar”. Przyszedł znienacka, niepodziewanie,
bez żadnego ostrzeżenia. Zupełnie tak, jak stan wojenny, którego 35 rocznica
przypada właśnie dzisiaj. Uderzył i powalił bezbronnego, internując go we
własnym mieszkaniu, z paczką chusteczek pod ręką i nosem czerwonym jak sztandar
komunisty. Ostatnio słyszałem, że mężczyzna nie choruje, tylko walczy o życie.
Ja mam tak właśnie w przypadku kataru. Nienawidzę go!