Do Łączan pod wiatr
Sobotni poranek był pochmurny i wietrzny. Nie zanosiło się, że później będzie lepiej, więc uznając te warunki za całkiem niezłe, ekspresowo skonsumowałem śniadanie, przebrałem się i wskoczyłem na rower. Wcześniej zdążyłem nawet zaprojektować sobie trasę. Wycwaniłem się, bo znając kierunek wiatru, celowo skierowałem się na zachód. W ten sposób miałem walczyć z przeciwnościami aury jedynie do połowy drogi, a potem wiatr miał się stać moim sprzymierzeńcem. Istotnie dobrze uczyniłem, bo powiedzieć, że wiatr był silny, to nic nie powiedzieć. Wiało tak mocno, że miejscami prędkość spadała do około 20 km/h, czyli czułem się tak, jakbym pokonywał kilkuprocentowy podjazd. Oj dłużyła się ta jazda, której punktem środkowym był most na Wiśle w Łączanach. Późną jesienią nigdy tam nie byłem, a zresztą w ogóle już dawno mnie tam nie widziano. Walka z wiatrem dość mocno mnie wyczerpała i z ulgą dotarłem do Łączan, a z jeszcze większą ulgą skręciłem na wschód, rozpoczynając drogę powrotną. Teraz wiatr mi sprzyjał, ale cóż z tego, skoro wcześniejsze kilkadziesiąt kilometrów pozostawiły niezatarty ślad na mojej kondycji. Nie mogłem więc w pełni rozwinąć skrzydeł i dość szybko, ale nie tak szybko, jakbym chciał, zbliżałem się do Krakowa. W ten sposób dorzuciłem prawie 90 kilometrów do grudniowej kolekcji.