Triumwirat słabości
Chmury wisiały nad miastem, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do
tego mało zachęcającego obrazu smutnej, jesiennej rzeczywistości. Gorsze było
to, że tuż przed wyjściem z pracy zaczęło mnie boleć gardło i z każdą chwilą
bolało coraz bardziej. Ostatni raz byłem chory ponad półtora roku temu, więc
zdążyłem zapomnieć, jak to jest, gdy człowiek źle się czuje. Owa amnezja
sprawiła, że postanowiłem całkowicie zignorować objawy rodzącego się
przeziębienia i zaliczyć jeszcze jedną przejażdżkę w tym tygodniu. Prawdę
mówiąc, liczyłem po cichu, że aktywność na świeżym powietrzu – zakładając, że
krakowskie powietrze świeżym jest – uczyni cuda i wyleczy mnie z wszelkich
słabości ciała.
Pojechałem. Niestety dość szybko dotarło do mnie, że dzisiaj
raczej nie zaszaleję, bo energii starczało ledwie na spokojne pedałowanie, a
mocniejsze zrywy były nadzwyczaj krótkie i okupione długą fazą powrotu do
właściwego stanu świadomości. Monotonnie toczyłem się więc wzdłuż Wisły w
stronę Tyńca. Stamtąd udałem się do Skawiny, z przerażeniem uzmysławiając
sobie, że dość łagodny podjazd ulicą Bogucianka musiałem pokonać na małej tarczy.
Masakra jakaś, a przecież to jeszcze nie był koniec. Ze Skawiny wróciłem do
Krakowa, przejechałem przez Swoszowice, dotarłem do ulicy Stojałowskiego. Do
domu miałem już relatywnie blisko i prawdę mówiąc, bardzo mnie to cieszyło.
A jednak dopadł mnie triumwirat słabości. Wieczorem
okazało się, że do bólu gardła dołączył jeszcze kaszel i katar. Czy to oznacza,
że właśnie zakończyłem „rowerowy” październik?