Jesiennie
Sobota nie powitała mnie promieniami jesiennego słońca. Wręcz
przeciwnie. Gdy zwlokłem moją cielesną powłokę z wygodnego łóżka i wyjrzałem za
okno, moim zaspanym oczom ukazał się przygnębiający widok zachmurzonego nieba i
mokrego świata. Jedynym pozytywem był fakt, że nie padało i teoretycznie, czyli
według wróżbitów od pogody, padać już nie powinno. Jednak już wkrótce, gdy w
mieszkaniu unosił się już cudowny zapach porannej kawy, chmury zaczęły się
przerzedzać, ukazując dawno niewidziany obraz błękitu. Potem było jeszcze lepiej,
bo w trakcie śniadania słońce przypomniało światu o swoim istnieniu. Zrobiło
się więc całkiem sympatycznie.
Na trasę wyruszyłem jednak dopiero około południa. W
wielu miejscach asfalt nadal był mokry, ale taki to już urok tej pory roku i
trudno spodziewać się, aby rower długo pozostawał nieskazitelnie czysty. Planu
wycieczki oczywiście nie miałem, zdając się na przypadek. Nie planowałem także
dystansu, licząc jedynie na to, iż zaliczę przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów
spokojnej jazdy. Jazda istotnie była spokojna, gdy wraz z wiatrem podążałem na
wschód, oraz mniej spokojna, gdy na przekór niemu jechałem na zachód. A gdy już
miałem wracać, coś podkusiło mnie, aby podjechać sobie w okolice Kopca
Kościuszki. W pierwszej chwili trochę tego żałowałem, bo jadąc ulicą Św.
Bronisławy, musiałem skupić się na omijaniu bez mała setek spacerowiczów. Ale na
końcu drogi czekała na mnie nagroda w postaci cudownych obrazów jesieni. I
mając te obrazy w pamięci, wielbiąc Boga za wspaniałość Jego dzieła stworzenia,
oddzielony codzienności, mknąłem ulicami królewskiego miasta do domu.
Obraz złotej jesieni, a może złoty obraz jesieni?
Samotność?