Człowiek z Brzegów
Dwa oblicza miała dzisiejsza przejażdżka. Po przejechaniu
pierwszych dziesięciu kilometrów czułem się całkowicie odwirowany z energii. Byle
pagórek stawał się trudnym wyzwaniem, w powietrzu zdawało się brakować tlenu, a
przed oczami malowały się zaśnieżone obrazy rzeczywistości na wzór ekranów źle
dostrojonych telewizorów. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy jest sens, abym
jechał dalej i brnął w tym zmęczeniu w imię niewłaściwie pojętego sensu mej
rowerowej pasji? Czyż nie lepiej byłoby wrócić, rozsiąść się wygodnie i oddać
lekturze Słowa?
Wbrew wszystkiemu zdecydowałem się kontynuować jazdę. Przez
kolejne kilometry nic się nie zmieniło na lepsze, ale na gorsze także nie. A
więc była nadzieja, że dam radę. I w rzeczy samej tak właśnie się stało.
Samopoczucie poprawiło się, siły powróciły, odzyskałem energię i moc była ze
mną. Mogłem więc cieszyć się jazdą, i światem, i skromnymi przebłyskami błękitu
pomiędzy szarością chmur, i wreszcie czerwienią zachodu słońca na progu kończącego
się dnia.
Wracałem przez Brzegi. On stał w tym samym miejscu, co
zawsze. Z długimi włosami, lekko zaniedbany, wspierający się na kulach, bez
nogi, trzymający puszkę piwa w dłoni. Zamyślony, jakby nieobecny, patrzący
przed siebie wzrokiem pełnym tęsknoty. Kiedyś myślałem: to dziwak. Lecz, gdy
narodziłem się na nowo, zrozumiałem, że go oceniam, chociaż nic o nim nie wiem.
Nie znam jego historii, ale już zdążyłem go zaszufladkować, skategoryzować,
zmierzyć wzrokiem i zważyć rozumem. Zrobiło mi się głupio i postanowiłem, że za
każdym razem, gdy będę obok niego przejeżdżał, pozdrowię go uniesioną znad
kierownicy dłonią. Zrobiłem to dzisiaj. Tak zwyczajnie, od serca. A na jego
twarzy pojawił się uśmiech – tak szczery, jak uśmiech dziecka. I ujrzałem
równie prawdziwą radość w jego oczach. Tak niewiele czasem potrzeba…
Czas powrotu