Rajbrot
Nie przestraszyłem się prognozy pogody, która wieszczyła upały i
zdecydowałem się na wyjazd w górzyste rejony mojej małej ojczyzny. Celem była
wioska Rajbrot, położona w dolinie Uszwicy pomiędzy Żegociną a Lipnicą
Murowaną. Mglisty wizerunek tego miejsca pozostał w okruchach mej pamięci,
ponieważ często znajdowało się na szlaku rajdów harcerskich, w których
namiętnie brałem udział w latach młodości. Czasem jednak tak się zdarza, że…
… już od początku nic nie idzie tak, jak iść powinno. Po pierwsze,
zaspałem i na trasę wyruszyłem godzinę później niż planowałem, a więc upał
doskwierał mi niemalże od samego początku. Po drugie, z nieznanych mi powodów
GPS informował mnie, że mam do przejechania ponad sto kilometrów więcej, niż przejechać
powinienem. To mnie bardziej irytowało niż przeszkadzało, bo trasę znałem. Po
trzecie, dzień wcześniej wymieniałem łańcuch i pomimo tego, że wydłużenie nie
przekroczyło nawet 0,4%, nowy łańcuch przeskakiwał na kilku tylnych zębatkach.
To się zdarza i z reguły mija po przejechaniu kilkunastu – kilkudziesięciu kilometrów,
ale niemiłosiernie wkurza. Po czwarte, okazało się, że za mostem na Rabie w
Marszowicach kładziony jest nowy asfalt i miły pan poinformował mnie, że lepiej
nie jechać po lepkiej nawierzchni. Musiałem więc zawrócić i nadłożyć
kilkanaście dodatkowych kilometrów. Najgorsze jest to, że przy wjeździe do
Marszowic stał gość, którego jedynym zadaniem było informowanie o remoncie, ale
widząc rowerzystę, nie zrobił tego. No i wreszcie po piąte, gdy już byłem na
właściwym kursie i ścieżce, gdy kończyłem pokonywać dość wymagający podjazd do
Brzezowej, poczułem, że rower jest podejrzanie „miękki”. Spojrzałem na tylne
koło – kapeć. Nie było wyjścia. Zatrzymałem się, aby naprawić lub wymienić
dętkę. Bezskutecznie szukałem zacienionego miejsca i koniec końców pracowałem w
pełnym słońcu. Nie znalazłem uszkodzenia, więc zamiast łatać, wymieniłem dętkę.
Po dwudziestu minutach ruszyłem w dalszą drogę, wyczerpując limit pecha na
dzisiaj.
Miałem przed sobą najpiękniejszą, ale jednocześnie najbardziej wymagającą
część trasy. Czekała na mnie niepowtarzalność krajobrazów, unikalne piękno
otaczającej mnie przyrody, magia zielonych wzgórz, szum potoków, śpiew ptaków,
złoto pszenicznych pól. Ale jednocześnie musiałem zmagać się z gorącym słońcem,
żar którego sprawiał, że często musiałem sięgać po bidony. Nieliczne zacienione
miejsca nie dawały szans na złapanie oddechu. Z minuty na minutę, epicka
wyprawa do krainy zapamiętanej z młodości, zamieniała się w walkę o
przetrwanie. Nie było mowy o utrzymaniu dobrej prędkości średniej, a kluczem do
przetrwania stało się właściwe rozłożenie sił. Podjazdy pokonywałem więc bardzo
miękko, odpoczywałem na zjazdach i starałem się kryć w cieniu licznych lasów.
Rajbrotu nie poznałem. Minęło zbyt wiele czasu, a i
czasy są inne. Uboga małopolska wioska zmieniła się nie do poznania. Kolejny
raz pomyślałem sobie, czy ci skończeni idioci, obwiniający Unię Europejską o
całe zło świata, kiedykolwiek odwiedzili takie miejsca i zobaczyli, jaka zaszła
w nich zmiana? Szkoda, że nie miałem czasu, aby dokładniej zwiedzić wiejskie
zaułki. Będę musiał wrócić w to miejsce – postanowiłem i ruszyłem w drogę
powrotną. Była łatwiejsza niż ta, którą do tej pory pokonałem i nie
towarzyszyły jej już żadne niemiłe przygody. I tylko słońce grzało wciąż mocniej
i mocniej, sprawiając, że każdy kilometr stawał się wyzwaniem. Cierpliwie i
wytrwale jechałem przed siebie i nawet GPS od dłuższego czasu pokazywał
właściwy dystans, a tylne zębatki już dawno „dostroiły” się do nowego łańcucha.
I tylko energii brakowało, aby w pełni cieszyć się jazdą.
XVI-to wieczny drewniany kościół w Rajbrocie.
Malownicze okolice Rajbrotu.
Droga za Rajbrotem.