Do Bochni i z powrotem
Dwa dni temu umyłem rower, co wedle jednego z prawideł winno sprawić,
iż dzisiaj powinien padać deszcz. Nic z tych rzeczy. Było słonecznie, bardzo
ciepło, a wiatr był zbyt słaby, aby pozostawić rysę na idyllicznym wizerunku lipcowego
popołudnia. Wyjechałem nieco później niż zwykle, bo moją uwagę od przygotowań
odwracała transmisja górskiej czasówki na Tour de France. Intensywnie
zastanawiałem się także, dokąd mam pojechać, ale w końcu dałem za wygraną i
pomyślałem, że po prostu pojadę bez nakreślonego planu, bo już nieraz
przekonałem się, że spontaniczne podejście potrafi pozytywnie zaskoczyć.
Po ostatniej deszczowej i dość krótkiej przejażdżce byłem głodny
jazdy, więc nie zamierzałem wracać do domu zanim nie przekroczę magicznej
bariery stu kilometrów. Człowiek od wieków tworzy symbolikę, nadając specjalne
znaczenie słowom, liczbom czy przedmiotom i w tym kontekście wartość 100 jest z
pewnością ciekawsza i lepsza niż np. 87. Trzeba się więc cieszyć, że w świecie „normalnych”
ludzi obowiązuje system dziesiętny, bo gdyby obowiązywał np. szesnastkowy, to
za liczbą 100 kryła by się konieczność przejechania 256 kilometrów, co w
powszedni dzień po pracy byłoby niezłym wyzwaniem.
Powyższy plan zrealizowałem dość chytrze, jadąc do Bochni w
skomplikowany sposób, polegający na przemierzaniu różnych dróg, które niekoniecznie
biegły na wschód. Raz się więc zbliżałem, raz od Bochni oddalałem, a gdy już
zawitałem w okolice bocheńskiego rynku, licznik wskazywał całkiem pokaźną
wartość, upoważniającą mnie do wybrania prostej, prawie niekombinowanej drogi
powrotnej. Prawie, bo zamierzałem przejechać Górnym Gościńcem. Tam udało mi się
nawet pobić własny rekord na jednym z segmentów, co znacznie poprawiło mój
nastrój. Będąc już u bram Krakowa, skierowałem się do Wieliczki, aby do domu
wrócić bardziej wymagającym szlakiem przez ulice Krzemieniecką i Kuryłowicza.
Niebo zaczęło zmieniać swoją barwę, przechodząc z
błękitu w czerwień, gdy zatrzymywałem swój rower pod domem, dziękując Bogu za
kolejny dzień i piękne chwile rowerowej samotności.